środa, 10 lutego 2016

Rebel, rebel!


Nie da się ukryć, że dużo się zmienia. Od kilku miesięcy bardzo rzadko zdarza mi się prowadzić rozmowy, w których choć na chwilę nie pojawiłby się temat polityki. Zwiększa się nie tylko częstotliwość jego występowania, ale także temperatura emocji, jakie budzi. Od jakiegoś czasu pozwalam sobie na posiadanie poglądów. W końcu jestem już dorosła, nie. Więc chyba trochę głupio byłoby wciąż mówić, że polityka mnie nie interesuje, bo się na niej nie znam. Jednak także od jakiegoś czasu mam wrażenie, że są sytuacje, w których nie powinnam się z moimi poglądami ujawniać. I nie chodzi mi tu w żadnym razie o jakiekolwiek prześladowania, tępienie i brak polifonii w przestrzeni społecznej. Nie mnie oceniać, czy tak jest czy nie. Ja mogę tylko z całą pewnością stwierdzić to, co nasz kraj wie i czego doświadcza już od dłuższego czasu. Jesteśmy podzieleni. Podział ten ujawnia się na bardzo wielu polach naszego życia codziennego i wydaje się nieustannie pogłębiać. Pojawiają się między innymi głosy o linii demarkacyjnej biegnącej przez przestrzeń wizualną, dotyczącą dizajnu, mody, a może po prostu estetyki. 

Ubranie polityczne
W 2011 roku Judyta Fibiger nakręciła film Political dress ukazujący przemiany polityczne powojennej Polski przez pryzmat mody. Wydawało mi się wtedy, że środowisko potraktowało ten film jako niezwykle ważny. Obecnie w krakowskim Muzeum Narodowym można obejrzeć wystawę pokazującą te same przemiany, może z nieco mniejszym akcentem na politykę, ale wciąż z ambicją pokazania mody jako części zmian społecznych. Dla mnie nie jest to ujęcie jakoś specjalnie odkrywcze, ale pozytywna reakcja na te dzieła świadczy o tym, jak bardzo przemawia do nas wizja ubrania jako formy wyrażania sprzeciwu przeciwko rzeczywistości. Jakkolwiek dzisiaj sprawa jest, moim zdaniem, piramidalnie skomplikowana, to chyba każdy jest w stanie przyznać, że ubranie było politycznym manifestem od zawsze. Można się zastanawiać, czy jest ono znaczące tylko wówczas, gdy świadomie decydujemy się na przekazywanie jakiegoś komunikatu, czy może zawsze - najczęściej mimo naszej woli - wysyła z naszego ciała w świat wiele różnych sygnałów. O tym jednak dzisiaj nie mogę pisać, bo już napisałam na ten temat kilkadziesiąt stron magisterki. Na razie mogę się więc skupić na podejściu najłatwiejszym, czyli świadomym komunikowaniu. XVIII-wieczni mieszczanie, międzywojenna arystokracja, modsi, feministki, rockersi, hipisi i hipsterzy z lat 50. Można by wymieniać jeszcze przez kilka linijek. Subkultury, emancypujące się grupy społeczne i rewolucjoniści od dawien dawna ubierali się tak, żeby podkreślić przynależność do grupy, z którą się identyfikują, a także w jakiś sposób zdyskredytować różnie definiowany "system". Od ubierania się prowokacyjnie "źle" jak punkowcy, a więc pokazywania braku szacunku dla nieswoich reguł, po kradzież symboli przynależnych komu innemu i przyswojenie ich dla swojego, nowego stylu. Czyli kobiety w garniturach i burżuazja w królewskich futrach. Ale to już wiemy i to już było.


Participation boom
Bardzo chcielibyśmy dzisiaj też móc założyć T-shirty z pacyfką i żeby to rzeczywiście miało sens. Ale formuła ubrania-sloganu dość mocno się już wyczerpała. Nikogo taki "manifest" nie obchodzi i nie jest w stanie - wobec tego -  nic zamanifestować. A tak bardzo chcemy być buntownikami. Chodzimy nawet na różnego rodzaju protesty i marsze. Jeszcze kilka miesięcy temu posłużyłabym się starymi i nie-naszymi przykładami, jak sprawa ACTA albo ruch Occupy Wall Street, ale teraz mamy już mnóstwo przykładów całkiem świeżych. Te stare przywołuję nadal, szczególnie ten drugi, bo narosło wokół niego dużo hype'u. Protestowanie i społeczne zaangażowanie zrobiło się ostatnio modne. Zbierają się wokół niego ciemne chmury popularności i rośnie chrapka na zagarnięcie wytworzonego przez protestujących potencjału emocjonalnego dla różnych reklamowo-politycznych celów.

Spór fraka z kontuszem
Wegetarianie kontra zwolennicy tradycyjnej szlacheckiej karkówki. Kredyt na mieszkanie w mieście kontra kredyt na działkę na wsi. Rowerzyści kontra kierowcy. Lewica kontra prawica. Wieczni studenci kontra ludzie z korporacji. Kiedyś wszyscy się przyjaźniliśmy. Dzisiaj te różnice zaczynają prowokować kłótnie na imprezach, nie mamy ochoty do siebie dzwonić, a już na pewno niemożliwością byłoby zaplanowanie wspólnych wakacji. Z jednej strony to okopanie się w swoich szańcach jest zdecydowaną przesadą, a z drugiej - przynajmniej w przypadku ludzi w moim wieku - wynika z dorastania. Zaczynamy być jacyś i jakoś trudno nam się pogodzić z innością innych. A przecież jedna ze stron (i to ta bardziej moja) akceptację inności ma na sztandarach. Czy w takim razie nie każdej inności, tylko takiej która nam odpowiada? To byłoby bez sensu. A jednak jeśli już się zdecydowałam na jakieś przekonania, to zaczynają one dla mnie bardzo dużo znaczyć. Szczególnie wybory ogólnie pojętego stylu życia. Bo przecież styl życia to wszystko. A jednocześnie jest tak ściśle związany z estetyką. Która to estetyka jest mocno zaburzana, kiedy w naszą przestrzeń wtargnie coś, z czym się w najwyższym stopniu nie zgadzamy.

Bunt modą i bunt w modzie
Ten pierwszy to tak łatwe w opisie ubranie polityczne. Drugi zaś jest branżowy wydawałoby się. Przekraczanie granic w sztuce, jaką jest moda wysoka to być może zajęcie dla nielicznych i nielicznych też obchodzące. A jednak przecież świetnie wiemy, że moda czerpie z tego co wokoło niej. A także (dzięki słynnej scenie z Diabeł ubiera się u Prady) wiemy, że przemysł wielkiej mody tak na prawdę decyduje o tak ważnym elemencie naszego codziennego życia, jakim jest ubiór. Niezależnie od tego, czy tego chcemy i czy jesteśmy tego świadomi. Mamy więc do czynienia z zapętlającym się układem odniesień (autopojetyczną pętlą feedbacku, jak bym powiedziała, gdybym chciała brzmieć naukowo). Większego sensu pozbawione jest więc poszukiwanie odpowiedzi na to, co było pierwsze. Ale to co ma sens, to poszukiwanie znaczenia. Jeśli i na ulicy i na wybiegach uderza nas w twarz fala buntowniczej energii, to nie możemy już dłużej jej ignorować. Z któregoś z końców tego łańcucha w końcu się urwie i nas dogoni. Nie możemy dłużej trzymać się standardów, które znamy. Tych dotyczących figury, wyglądu przypisanego do płci, pasujących do siebie ubrań i fasonów, zachowań przynależnych do określonego wieku i pozycji społecznej. Nie zmienią się one za dzień ani za rok. Ale już jest Andrea Pejić, Mia Delbesio, Tavi Gavanson, Iris Apfel, Vivienne Westowood, Rick Owens (jak zwykle) i wielu innych - jak to się mówi - wistleblowers. Forpoczta rewolucji (no, może ewolucji).

Freak out!
No i ja właśnie wierzę, że rozmiar 40 to nie będzie nowy rozmiar 36, tylko, że oba będą OK. I wierzę, że wszyscy kiedyś będziemy segregować śmieci. I że 20-latka może przyjaźnić się z 80-latką. Wierzę, że płeć i seksualność to sprawa o której każdy może decydować sam. I wierzę, że kiedyś hodowanie drobiu na fermach zostanie zakazane. I wierzę w mnóstwo nierealnych rzeczy. Może jestem głupia i naiwna, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu czarni mieli osobne przedziały w autobusach. A dzisiaj jest Barack Obama. Warto się buntować. Przeciw standardom społecznym, pośród których te estetyczne nie są bez znaczenia. Ale wcale nie chodzi o to, jak to ktoś ujął, że "po marszu KODu zapełniają się kawiarnie z alternatywną kawą, a po marszu zwolenników rządu, budki z kebabem". Takie uogólnienie jest nie tylko nieprawdziwe, ale też niebezpieczne. W tej chwili nie chodzi już o to, jaką kawę kto pije, albo gdzie mieszka. To kwestie zbyt łatwe i przyjemne, by stały się przedmiotem sporu. Prawdziwy spór estetyczny toczy się o to, co dziwne. Bo tego właśnie nie akceptuje jedna ze stron. Dzielimy się więc wcale nie na mieszczuchów i wieśniaków, czy wykształciuchów i prostaków, a tym bardziej nie na prekariuszy i burżujów. Dzielimy się na marzycieli-dziwaków i zwolenników ancien regime. Czasami wydaje się, że możemy spokojnie pójść razem na kawę. Ale kiedy w grę wchodzi burzenie norm, to robi się gorąco. Bo dla jednych z nas są one najważniejszą podstawą porządku i prawidłowej egzystencji, a dla drugich narzędziem opresji i przeszkodą na drodze do progresu. Jedni albo drudzy będą musieli cierpieć. A więc wojna. Na męskie spódnice, na androgyniczną urodę, na przegiętą złotą biżuterię i na pamięć narodową jednocześnie.

1 komentarz: