niedziela, 3 kwietnia 2016

Kwiaty zła


Krajobraz po bitwie
Pierwszy na prawdę ciepły weekend. Słyszycie już skrzypce Vivaldiego i widzicie wesołe dziewczęta w białych sukienkach pląsające po łące w rytm muzyki? Kwitną kwiaty, ptaki świergoczą i grzeje słońce. Wiosna, wiosna, ach to ty! Czy ktoś kiedykolwiek widział taką wiosnę? Czy ktoś kiedykolwiek widział taką wiosnę w Polsce? Chyba tylko Mickiewicz. Otóż, nie ma się co łudzić. Za kilka dni najprawdopodobniej pogoda wróci do normy, czyli się popsuje. I będziemy mieć prawdziwą wiosnę - wiosnę pełną błota i brudu. W ostatnich latach trudno to uchwycić, bo praktycznie nie ma śniegu, ale teraz jest ten moment kiedy powinna się na dobre kończyć zima, odsłaniając dla naszego wzroku wszystko to, co przez mroźne miesiące kryło się pod warstwą śniegu, czyli hałdy niedopałków, zbutwiałe liście, tony worków foliowych i nierówną glebę trawników. A z nor wyjdą ropuchy - symbol odrodzenia po zimowej hibernacji. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby sobie zepsuć radość z powrotu słońca. Ale nie da się ukryć, że pod względem modowym takie wiosenne podejście do wiosny jest bardzo mało kreatywne. 

Martwa natura
Bo przecież Persefona przychodzi z Hadesu. Pamiętacie? Jest żoną króla Piekieł. I wiosną wyrywa się na chwilę z domu, żeby przynieść nam roślinki, listki i takie tam, wszystko, co kiełkuje. A jak kiełkuje, to zazwyczaj wyrasta z ziemi, z krainy umarłych, tych co wąchają kwiatki od dołu. I w takim podejściu do wiosny jest wiele sensu. Jest nie tylko kolorowa, ale źródło tych kolorów jest w smutku, po-zimowej jeszcze melancholii. Radość z nowego otwarcia przeplata się ze strachem (co to będzie, jaki będzie ten nowy rok? jak się do niego zabrać?) i jakimś dziwnym typowo wiosennym niepokojem, poczuciem, że ta radość jest nie do końca uprawniona. Coraz częściej się do tego przyznajemy, kiedy na sukienkach tło zwykłej łączki jest czarne, a kwiaty pojawiają się w towarzystwie czaszek i sztyletów, jak na martwych naturach. Ten trend podobno wymyśliła Brooke, fantastycznie modna bohaterka Mistress America, filmu Noah Baumbacha z zeszłego roku. Brooke znana jest z tego, że ma świetne pomysły, które ludzie jej nagminnie kradną, co jest dość oczywiste w przypadku koszulek z takim wanitatywnym motywem, które można było spotkać niemal w każdej sieciówce kilka lat temu. Kupowaliśmy je gremialnie, bo nosząc je można było uchodzić jednocześnie za osobę wyjątkowo słodką, jak i za badassa. A może też trochę nasza podświadomość dobrze czuła się z takim balansem, czując, że nikt jej nie zmusza do nadmiernej admiracji wiosennego ducha Erosa, jednocześnie dając jej przyzwolenie na uwolnienie pokładów popędów Tanatosa w przystępnej i kolorowej formie.

Przebudzenie wiosny
Wiosna jest nie tylko smutno-afirmatywna jak obrazy flamandzkich mistrzów, ale też jest mocno creepy. Podczas studiów w Krakowie praktykowałam z koleżanką wiosenną tradycję polegającą na tym, że w pierwszy słoneczny i ciepły dzień roku podczas przerwy między zajęciami jadłyśmy lunch na jednej z ławek na Plantach, przyglądając się przechodniom. Jest to zdumiewające, co wiosna potrafi zrobić z ludźmi. Kiedy mają możliwość zrzucenia zimowych kurtek, włącza im się tryb wyjątkowości. Nie powinnam się z tego śmiać, bo bardzo bym chciała, żeby ludzie na co dzień przywiązywali wagę do tego, w co się ubierają, ale "wyjątkowe" i "szalone" dziewczynki na pierwszych latach studiów przedstawiały sobą wizję czegoś bardzo niekomfortowego, co miało stanowić ucieleśnienie ich wyobrażenia o byciu super. Widać, że w tych szpilkach z Orsay jest im niewygodnie, szczególnie jak idą po bruku. Widać było, że sukienki im się marszczą i podwijają na cielistych rajstopach i ciągle trzeba je poprawiać, że fryzury się nie trzymają i w ogóle wypracowany look wydaje się ulegać rozpadowi przy każdym kroku. A dodatkowym problemem jest to, że wiosną te dziewczyny chcą być sexy. A wciąż są bardzo nieporadne i dziecięce. I to wszystko jest z jednej strony bardzo śmieszne i pasuje do kanapki z twarożkiem, ale jednocześnie jest jakoś niepokojące, jak się człowiek nad tym zastanowi. Jest trochę jak z XIX-wiecznego dramatu Wedekinda. Który stał się podstawą baletu Stawińskiego i broadwayowskiego hitu. Co dość zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, że traktuje on seksualności młodzieży i o niechcianej nastoletniej ciąży w czasach, gdy najlepszym wyjściem z takiej sytuacji wydawało się samobójstwo. 

Smutek wybiegów
Prawda jest taka, że nie czytałam Smutku tropików Lévi-Straussa, ale ostatnio czytałam esej Susan Sontag, w którym ona pisze o tej książce w kontekście albumu fotograficznego Leni Riefenstahl dokumentującego plemiona Nubii. Wedle Sontag praca Lévi-Straussa to  "głos lamentu nad znikającymi ludami pierwotnymi" (co nie do końca wyczerpywałoby, jej zdaniem, znaczenie jakie kryje się za ideą powstania pracy Riefenstahl, ale to byłaby długa dygresja). W każdym razie, przyglądając się niektórym kolekcjom wiosennym myślę, że można by też je nazwać lamentem nad znikającym światem, którego już może niedługo nie będzie. Po pierwsze nad światem slow (ok, można polemizować, być może niedługo wszystko będzie slow, ale może to tylko naiwność), a po drugie nad światem namacalnego offline. Pierwszy lament wydał w starej już (ale co tam, jestem slow, olewam sezonowość) kolekcji SS15 Dries van Noten. Kazał na swoim pokazie modelkom siedzieć i leżeć na wybiegu. Kolory kreacji były zgaszone, zgniłe, jak to się nawet chyba rzeczywiście mówi, a modelki wylegiwały się na ciemnozielonym trawo-dywanie, którym wcale nie był zieloną łąką, na której pasły się zające, ale raczej tym, co się wyłoniło spod topniejącego śniegu i ukazało smutne zgniłe kolory zbutwiałych liści. To jest wiosna slow, która nie wstydzi się swojego pochodzenia, a nawet lekkiej depresji i pozwala sobie na krótki odpoczynek, nigdzie nie gna, bo powtarza sobie memento moris. Drugi lament jest nowszy i wydał do Hussein Chalayan. W kolekcji SS16 potraktował swoje kreacje prysznicem. Modelki stawały pod strumieniem wody, który rozpuszczał wierzchnią warstwę ich ubrań, odsłaniając ciuchy które miały pod spodem. Po raz kolejny Chalayan zabawił się przemijalnością materialności (czyżby znowu vaintas vanitatis?) - jego dyplomowa praca z 93 roku składała się z ubrań pogrzebanych na kilka miesięcy w ogrodzie przyjaciela i pokazaniu ich na wpół zbutwiałych po ponownym wydobyciu. W oby przypadkach destrukcja materialności ujawnia jednak kryjące się w tym procesie i w samej materii piękno. Przemijalność i degradacja sprawia u niego, że coś może stać się jeszcze ciekawsze i ładniejsze w formie. 
Także wiosna nie znaczy bluzunie w łączkę. Niech będzie perwersyjna, trochę brzydka, a trochę intensywnie pachnąca i z widocznym blaskiem dawnej elegancji. Jak burdel w wierszach Baudelaire'a. Wiosna wcale też nie musi oznaczać wiosny, bo sezony w branży modowej się już całkowicie pomieszały. Ale o tym w następnym odcinku.

środa, 2 marca 2016

Na galowo


Tak, wiem, karnawał już się kończył. A jednak sezon na bale trwa w najlepsze. Nie takich zwykłych plebejskich domówek, ale balów z prawdziwego zdarzenia. Bo oto co chwilę widzę w Internecie nowe zestawienia kreacji z czerwonego dywanu. Za nami już People's Choice Award, Złote Globy czy gala Grammys i oczywiście Oscary. Oglądam sobie te galowe kreacje i zastanawiam się po co to robię. Oczywiście wiadomo - robię to dlatego, że powinnam się uczyć. Ale miejmy nadzieję, że jest w tej historii też drugie dno. Jeśli przyjąć, że na owych galach pojawia się elita naszego świata oraz, że patrząc na elity jesteśmy w stanie wysnuć wniosek co do tego, do czego nasze społeczeństwo chce aspirować, to mogę powiedzieć tylko, że chyba powinniśmy aspirować do totalnej nudy.

Doing real stuff sucks
Zobaczyłam wczoraj taki film na Facebooku Gazety: Przedstawiał młodych ludzi, którzy urodzili się po 1990 roku i miał (z resztą szalenie skutecznie) uświadamiać nam, że właśnie wchodzi we (wczesną) dorosłość pokolenie ludzi, którzy urodzili się, kiedy myśmy już świadomie robili różne rzeczy, takie jak niesłuchanie Justina Biebera, niegłosownie na PiS oraz PO, założenie konta na Facebooku czy kupno pierwszego telefonu komórkowego. Autentycznie zszokowała mnie wiadomość, że od 1964 roku do 1990 minęło tyle samo co od 1990 do dziś. Serio!!!!!! A więc jesteśmy świadkami epoki. I to nie jednej. Pamiętam premierę Titanica. Przywoływane zestawienia Kate&Leo kiedyś i dziś mogę zakorzenić we własnych wspomnieniach. Dzisiejsza czarna elegancka suknia Kate i idealny smoking di Caprio są tak strasznie nudne i bez polotu w porównaniu z jej szałową różową kreacją z tafty i jego marynarką z wielkimi połami i rumianymi z emocji policzkami. Plus te fryzury. Zwycięstwo stonowanej elegancji tym bardziej mnie przeraża, że i do mnie taki styl przemawia coraz bardziej w miarę upływu lat. Odnajduję w sobie zupełnie niespodziewanie pokłady umiłowania do minimalizmu i klasyki. Czyżbym była dorosła?! Pozostaje mi tylko zacytować napis na koszulce Local Heroes. I nieustannie buntować samą siebie przeciw popadnięciu w uwielbienie tego, co tak zwyczajnie ładne. Jak plakaty z Audrey Hepbourn i odświeżać do powietrza z IKEI. Bleh.

Żarty żartami
Będąc młodą gimnazjalistką bardzo chciałam być dowcipna. Kiedyś wraz z koleżanką postanowiłyśmy nabrać naszych kolegów z klasy, wprowadzając ich w błąd co do konieczności przybycia do szkoły w ubraniu galowym. Zmuszenie kogoś do ubrania się elegancko (w dodatku na czarno-biało) bez okazji wydawało nam się szalenie śmieszne. Bo przecież trzeba mieć powód do ubrania się jakoś inaczej. A na co dzień najlepiej jest się ubierać zwyczajnie, żeby nie narazić się na śmieszność. Niebezpieczeństwo to było wówczas (i chyba nadal jest) całkiem realne. Nie raz zdarzyło mi się wyjść z domu i pół godziny później chcieć się schować pod siedzeniem tramwajowym, zastanawiając się "Co ja sobie myślałałam?". W gimnazjum doświadczyłam nawet prawdziwej konfrontacji z opinią społeczną. Miałam tego dnia na sobie niebieską bluzkę z bufkami, zadrukowaną w małe różyczki, fioletową od połowy plisowaną mini, fioletowo-czarne podkolanówki melange oraz czerwone buty z niebiesko-czerownym paseczkiem na wysokości podbicia stopy. Wyglądałam jak idiotka, nie da się zaprzeczyć. I zostałam o tym w bardzo przyzwoity sposób poinformowana przez uczennicę starszej klasy. Więcej nie powtórzyłam tej stylizacji, ale miałam w zanadrzu jeszcze bufiaste jeansy do tęczowych skarpet i czarny skórzany płaszcz do ziemi noszony do buraczkowych spodni oraz bluzę z kapturem i trzema słoniami. Nie każdy jest Tavi Gavansson, ok?

Jak stróż w Boże Ciało
Sęk w tym, że ubierałam się tak nie na bal szkolny, ale tak ubrana uczestniczyłam w codziennych lekcjach fizyki, polskiego i WOSu. Można by przywołać jedno z ulubionych powiedzeń mojej mamy i powiedzieć, że wystroiłam się "jak struś w Boże Ciało". Czyli trochę za bardzo i trochę bez sensu. Co z kolei każe mi przywołać moją zeszłoroczną konwersację ze wspomnianą koleżanką ze szkolnych lat. Siedziałyśmy na tarasie w środku lata, pijąc wino i jedząc pomidory. Rozmawiałyśmy o takich rzeczach jak wesela, śluby i inne dziwne dorosłe sprawy. Wśród których Marta poruszyła kwestię ubioru. Nie tego, jak się ubrać na wesele. Ale jak się ubierać mając 26 lat. Uznała, że jesteśmy w tym unikalnym momencie, kiedy już nie wygląda się głupio w szpilkach. A jednocześnie nie jest się zbyt poważnym na to, żeby ubrać się trochę w mniej stonowany sposób. Tylko pojawia się problem tego, że nie mamy gdzie i po co się tak ubierać. Niewiele ze znanych mi osób ma okazję chodzić na bale i ceremonie wręczenia nagród. Ja znalazłam na to receptę właśnie w gimnazjum, kiedy to kupiłam sobie na wyprzedaży piękne, ale dość duże kolczyki. Wydawało mi się początkowo, że nie będę miała ich gdzie założyć, bo jestem za mała, żeby chodzić na imprezy. Więc uznałam, że będę je nosić na co dzień. Co wynikło z tego dalej, już wiadomo. Postanowiłam nie czekać na specjalne okazje. 
Czasami jest nam głupio założyć do pracy obcasy albo mocniej się pomalować w dzień. I rzeczywiście komentarze typu "O rany. O coś ty się tak wystroiła" potrafią zniechęcić do wszystkiego. Dlatego proponuję metodę małych kroków. Jeśli zacznie się od pomalowania ust na lekko koralowy odcień i co tydzień będzie się używać ciemniejszej szminki, to nikt się nie będzie bardzie dziwił. A przywilej chodzenia na co dzień w krwistej czerwieni zostanie nam na zawsze.  

Ale tak na serio
W temacie strojów galowych nie chodzi tylko o to, żeby nie bać się do nich dążyć codziennie. Tak na prawdę Polakom potrzeba prawdziwej lekcji tego, jak się ubierać, kiedy musimy wyglądać serio. Mam takie wesołe życie, że nikt mnie nie zaprasza na śluby, ale byłam w życiu na kilku pogrzebach i muszę przyznać, że ludzie często wyglądają zupełnie nieprzyzwoicie. I nie chodzi tu o rodzinę, która w tym dniu nie powinna być oceniania, ale o znajomych  z pracy i tym podobnych gości, którzy przychodzą jeansach i bluzkach w kwiatki. Czy nie wiemy już nawet, że na pogrzeb warto się ubrać na czarno? Prezesi firm noszą koszule z krótkim rękawem, a na weselach królują (wiem tylko z przekazów medialnych) rozkloszowane mini w jakiś przedziwny sposób próbujące się odwołać do lat 50. A do nich szpilki na platformie. Ale może w tym szaleństwie jest nie tyle metoda, co nadzieja. Chciałabym wierzyć, że nasz naród postanawia zawzięcie ignorować wszelkie zasady savoir vivre i olać nawet inspirowanie się światowymi gwiazdami ekranu, na rzecz wesołej spontaniczności. Chciałabym wierzyć, że to, jak wyglądamy nie wynika z lenistwa, braku edukacji kulturowej w szkole, czy czystego przypadku (ktoś zaczął i teraz wszyscy tak się noszą). Chciałabym widzieć w tym upragnioną dziwność i ekstrawagancję. Ale niestety powtarzalność tej brzydoty, choć wcale mnie nie na siebie nie uodporniła, to swą banalnością zatamowała drogę do bycia ciekawą. Gorsza od oscarowej nudy jest tylko powtarzalna brzydota. 
Zdaję sobie sprawę, że mówić tak jest czymś okrutnym oraz, że nie mam prawa oczekiwać zewsząd fajerwerków ekscentryzmu. Bo niełatwo jest być innym ładnie. Ale można chociaż nauczyć się eleganckiego przykuwania uwagi.

Ucz się od Leo
Musimy więc do niego powrócić. Bo siedzą mi w głowie lata 90. I żałuję, że jednak nie miałam takiej dresowej bluzy I<3LEO. Nie chodzi i ten wspaniały przykład z garderoby najntisowej uczennicy, ale o mowę po otrzymaniu statuetki. Leo oczywiście ładnie wszystkim podziękował, ale i z pasją odniósł się do sprawy ocieplenia klimatu. Ludzie się obudzili i byli widocznie podekscytowani, a ja się popłakałam przez ekranem laptopa. A przecież nie ma w tym nic nowego i wezwanie do ochrony naszej planety nie jest szokujące. A jednak działa. Są więc takie rzeczy, które choć trochę już zgrane zawsze zadziałają. Jak super-biała koszula, czerwona szminka, świetnej jakości zamszowe buty, które pozwalają się poczuć odświętnie. I nie byłabym sobą, gdybym nie dodała: duża złota biżuteria. Trochę bezpieczne, a trochę rozbudzające zainteresowanie.

środa, 10 lutego 2016

Rebel, rebel!


Nie da się ukryć, że dużo się zmienia. Od kilku miesięcy bardzo rzadko zdarza mi się prowadzić rozmowy, w których choć na chwilę nie pojawiłby się temat polityki. Zwiększa się nie tylko częstotliwość jego występowania, ale także temperatura emocji, jakie budzi. Od jakiegoś czasu pozwalam sobie na posiadanie poglądów. W końcu jestem już dorosła, nie. Więc chyba trochę głupio byłoby wciąż mówić, że polityka mnie nie interesuje, bo się na niej nie znam. Jednak także od jakiegoś czasu mam wrażenie, że są sytuacje, w których nie powinnam się z moimi poglądami ujawniać. I nie chodzi mi tu w żadnym razie o jakiekolwiek prześladowania, tępienie i brak polifonii w przestrzeni społecznej. Nie mnie oceniać, czy tak jest czy nie. Ja mogę tylko z całą pewnością stwierdzić to, co nasz kraj wie i czego doświadcza już od dłuższego czasu. Jesteśmy podzieleni. Podział ten ujawnia się na bardzo wielu polach naszego życia codziennego i wydaje się nieustannie pogłębiać. Pojawiają się między innymi głosy o linii demarkacyjnej biegnącej przez przestrzeń wizualną, dotyczącą dizajnu, mody, a może po prostu estetyki. 

Ubranie polityczne
W 2011 roku Judyta Fibiger nakręciła film Political dress ukazujący przemiany polityczne powojennej Polski przez pryzmat mody. Wydawało mi się wtedy, że środowisko potraktowało ten film jako niezwykle ważny. Obecnie w krakowskim Muzeum Narodowym można obejrzeć wystawę pokazującą te same przemiany, może z nieco mniejszym akcentem na politykę, ale wciąż z ambicją pokazania mody jako części zmian społecznych. Dla mnie nie jest to ujęcie jakoś specjalnie odkrywcze, ale pozytywna reakcja na te dzieła świadczy o tym, jak bardzo przemawia do nas wizja ubrania jako formy wyrażania sprzeciwu przeciwko rzeczywistości. Jakkolwiek dzisiaj sprawa jest, moim zdaniem, piramidalnie skomplikowana, to chyba każdy jest w stanie przyznać, że ubranie było politycznym manifestem od zawsze. Można się zastanawiać, czy jest ono znaczące tylko wówczas, gdy świadomie decydujemy się na przekazywanie jakiegoś komunikatu, czy może zawsze - najczęściej mimo naszej woli - wysyła z naszego ciała w świat wiele różnych sygnałów. O tym jednak dzisiaj nie mogę pisać, bo już napisałam na ten temat kilkadziesiąt stron magisterki. Na razie mogę się więc skupić na podejściu najłatwiejszym, czyli świadomym komunikowaniu. XVIII-wieczni mieszczanie, międzywojenna arystokracja, modsi, feministki, rockersi, hipisi i hipsterzy z lat 50. Można by wymieniać jeszcze przez kilka linijek. Subkultury, emancypujące się grupy społeczne i rewolucjoniści od dawien dawna ubierali się tak, żeby podkreślić przynależność do grupy, z którą się identyfikują, a także w jakiś sposób zdyskredytować różnie definiowany "system". Od ubierania się prowokacyjnie "źle" jak punkowcy, a więc pokazywania braku szacunku dla nieswoich reguł, po kradzież symboli przynależnych komu innemu i przyswojenie ich dla swojego, nowego stylu. Czyli kobiety w garniturach i burżuazja w królewskich futrach. Ale to już wiemy i to już było.


Participation boom
Bardzo chcielibyśmy dzisiaj też móc założyć T-shirty z pacyfką i żeby to rzeczywiście miało sens. Ale formuła ubrania-sloganu dość mocno się już wyczerpała. Nikogo taki "manifest" nie obchodzi i nie jest w stanie - wobec tego -  nic zamanifestować. A tak bardzo chcemy być buntownikami. Chodzimy nawet na różnego rodzaju protesty i marsze. Jeszcze kilka miesięcy temu posłużyłabym się starymi i nie-naszymi przykładami, jak sprawa ACTA albo ruch Occupy Wall Street, ale teraz mamy już mnóstwo przykładów całkiem świeżych. Te stare przywołuję nadal, szczególnie ten drugi, bo narosło wokół niego dużo hype'u. Protestowanie i społeczne zaangażowanie zrobiło się ostatnio modne. Zbierają się wokół niego ciemne chmury popularności i rośnie chrapka na zagarnięcie wytworzonego przez protestujących potencjału emocjonalnego dla różnych reklamowo-politycznych celów.

Spór fraka z kontuszem
Wegetarianie kontra zwolennicy tradycyjnej szlacheckiej karkówki. Kredyt na mieszkanie w mieście kontra kredyt na działkę na wsi. Rowerzyści kontra kierowcy. Lewica kontra prawica. Wieczni studenci kontra ludzie z korporacji. Kiedyś wszyscy się przyjaźniliśmy. Dzisiaj te różnice zaczynają prowokować kłótnie na imprezach, nie mamy ochoty do siebie dzwonić, a już na pewno niemożliwością byłoby zaplanowanie wspólnych wakacji. Z jednej strony to okopanie się w swoich szańcach jest zdecydowaną przesadą, a z drugiej - przynajmniej w przypadku ludzi w moim wieku - wynika z dorastania. Zaczynamy być jacyś i jakoś trudno nam się pogodzić z innością innych. A przecież jedna ze stron (i to ta bardziej moja) akceptację inności ma na sztandarach. Czy w takim razie nie każdej inności, tylko takiej która nam odpowiada? To byłoby bez sensu. A jednak jeśli już się zdecydowałam na jakieś przekonania, to zaczynają one dla mnie bardzo dużo znaczyć. Szczególnie wybory ogólnie pojętego stylu życia. Bo przecież styl życia to wszystko. A jednocześnie jest tak ściśle związany z estetyką. Która to estetyka jest mocno zaburzana, kiedy w naszą przestrzeń wtargnie coś, z czym się w najwyższym stopniu nie zgadzamy.

Bunt modą i bunt w modzie
Ten pierwszy to tak łatwe w opisie ubranie polityczne. Drugi zaś jest branżowy wydawałoby się. Przekraczanie granic w sztuce, jaką jest moda wysoka to być może zajęcie dla nielicznych i nielicznych też obchodzące. A jednak przecież świetnie wiemy, że moda czerpie z tego co wokoło niej. A także (dzięki słynnej scenie z Diabeł ubiera się u Prady) wiemy, że przemysł wielkiej mody tak na prawdę decyduje o tak ważnym elemencie naszego codziennego życia, jakim jest ubiór. Niezależnie od tego, czy tego chcemy i czy jesteśmy tego świadomi. Mamy więc do czynienia z zapętlającym się układem odniesień (autopojetyczną pętlą feedbacku, jak bym powiedziała, gdybym chciała brzmieć naukowo). Większego sensu pozbawione jest więc poszukiwanie odpowiedzi na to, co było pierwsze. Ale to co ma sens, to poszukiwanie znaczenia. Jeśli i na ulicy i na wybiegach uderza nas w twarz fala buntowniczej energii, to nie możemy już dłużej jej ignorować. Z któregoś z końców tego łańcucha w końcu się urwie i nas dogoni. Nie możemy dłużej trzymać się standardów, które znamy. Tych dotyczących figury, wyglądu przypisanego do płci, pasujących do siebie ubrań i fasonów, zachowań przynależnych do określonego wieku i pozycji społecznej. Nie zmienią się one za dzień ani za rok. Ale już jest Andrea Pejić, Mia Delbesio, Tavi Gavanson, Iris Apfel, Vivienne Westowood, Rick Owens (jak zwykle) i wielu innych - jak to się mówi - wistleblowers. Forpoczta rewolucji (no, może ewolucji).

Freak out!
No i ja właśnie wierzę, że rozmiar 40 to nie będzie nowy rozmiar 36, tylko, że oba będą OK. I wierzę, że wszyscy kiedyś będziemy segregować śmieci. I że 20-latka może przyjaźnić się z 80-latką. Wierzę, że płeć i seksualność to sprawa o której każdy może decydować sam. I wierzę, że kiedyś hodowanie drobiu na fermach zostanie zakazane. I wierzę w mnóstwo nierealnych rzeczy. Może jestem głupia i naiwna, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu czarni mieli osobne przedziały w autobusach. A dzisiaj jest Barack Obama. Warto się buntować. Przeciw standardom społecznym, pośród których te estetyczne nie są bez znaczenia. Ale wcale nie chodzi o to, jak to ktoś ujął, że "po marszu KODu zapełniają się kawiarnie z alternatywną kawą, a po marszu zwolenników rządu, budki z kebabem". Takie uogólnienie jest nie tylko nieprawdziwe, ale też niebezpieczne. W tej chwili nie chodzi już o to, jaką kawę kto pije, albo gdzie mieszka. To kwestie zbyt łatwe i przyjemne, by stały się przedmiotem sporu. Prawdziwy spór estetyczny toczy się o to, co dziwne. Bo tego właśnie nie akceptuje jedna ze stron. Dzielimy się więc wcale nie na mieszczuchów i wieśniaków, czy wykształciuchów i prostaków, a tym bardziej nie na prekariuszy i burżujów. Dzielimy się na marzycieli-dziwaków i zwolenników ancien regime. Czasami wydaje się, że możemy spokojnie pójść razem na kawę. Ale kiedy w grę wchodzi burzenie norm, to robi się gorąco. Bo dla jednych z nas są one najważniejszą podstawą porządku i prawidłowej egzystencji, a dla drugich narzędziem opresji i przeszkodą na drodze do progresu. Jedni albo drudzy będą musieli cierpieć. A więc wojna. Na męskie spódnice, na androgyniczną urodę, na przegiętą złotą biżuterię i na pamięć narodową jednocześnie.

sobota, 12 grudnia 2015

Kosmos



Znowu mam wrażenie, graniczące z pewnością, że zamiast pisać o modzie, zaczynam pisać o tak zwanym otoczeniu. Ale pozwalam sobie. Bo inaczej się nie da. Nie umiem inaczej analizować mody niż poprzez to gdzie się rodzi, skąd się bierze i dlaczego tak wygląda. Zadaję więc sobie pytanie o to, co wpływa na nasze myślenie w tym miesiącu, co nas inspiruje, kto wychynie z lodówki, kiedy ją otworzę, a kto narzuci mi się z billboardu. Oprócz zagubionego w Internecie Vincenta Vegi i sporu o Trybunał Konstytucyjny mój świat żyje dwoma sprawami. Są to: Gwiazdka i Gwiezdne wojny. Bardzo gwiezdnie. Kosmicznie - można by wręcz powiedzieć. A więc Kosmos!

"Tak daleko, tak blisko"

Kosmos to ostatnio popularny temat. Weźmy choćby liczbę powstających na przestrzeni ostatnich lat filmów dziejących się w przestrzeni międzyplanetarnej. Grawitacja, Interstellar, Marsjanin i wreszcie tegoroczne Gwiezdne wojny. Pierwsze trzy z nich są patetycznymi opowieściami o zmaganiu człowieka z naturą, potwierdzającymi nasz wyjątkowy status we Wszechświecie. Może i jest on niezmierzony, nieprzyjazny i niepoznany, ale my sobie damy radę. Zmierzymy, zbadamy, skolonizujemy, zwyciężymy. Wszystko to dzięki naszemu wspaniałemu umysłowi ludzkiemu, dzięki któremu powstała ta nasza wspaniała cywilizacja, którą warto chronić za wszelką cenę. Niesiemy więc te nasze ideały człowieczeństwa, nasze wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać świat, w nowe, nieznane przestrzenie, które koniecznie chcemy uczynić znanymi. 

Coś mi to przypomina. Dokładnie to samo działo się w epoce wielkich odkryć geograficznych. Kolumb, czy Magellan niewiele się różnili od Niela Armstrona, czy Matta Damona w Marsjaninie. Podbój. To słowo-klucz. Zbieramy do kupy wszystko, co w nas samych wydaje nam się najlepsze, co warto narzucić wszystkim innym, żeby byli tacy samy, jak my. Skupiamy się też na wykorzystaniu najnowszych rozwiązań i pokonywaniu granic technologicznych, aby pójść o krok dalej, tam gdzie nikogo (kogo znamy) wcześniej nie było.

Zanim jednak Kolumb, czy Gagarin wsiedli na swoje statki, ludzie ich epok wyobrażali sobie, co ci podróżnicy zastaną w nieznanym świecie. Ludzie Średniowiecza zakładli, że tubylcy z odległych krain mogą np. nie mieć głów... Ale wciąż w głównych założeniach przypominali oni homo sapiens.

Ludzie XX wieku z kolei zamiast kolorowych rycin mieli do dyspozycji Gwiezdne Wojny. Również i tym razem rozliczne planety zamieszkiwane są przez ludzi i antropomorficzne roboty, ewentualnie istoty podobne do zwierząt w różnych cechach. Zawsze jednak nasze wyobrażanie o inności jest tylko wariacją na temat tego, co już znamy. Nasz mózg nie jest bowiem w stanie wyprodukować obrazu z niczego, musi więc korzystać z tego, co już ma w bazie danych. Poza tym, jakże dużo łatwiej jest jechać na spotkanie czegoś, co znamy niż nieprzeniknionej ciemności i nieskończonej ciszy, o kórej pisał Pascal.

"Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni"

Poszłam do kina na Grawitację, bo zobaczyłam trailer, który kończy się na tym, jak Sandra Bullock odrywa się od liny i leci gdzieś w przestrzeń kosmiczną, wołając w pustkę. Wydawało mi się to zaczątkiem najstraszniejszego horroru świata. Podobnie straszna była tylko ta scena Wywiadu z wampirem, kiedy Brad Pitt ma być zamknięty na wieczność w ciemnej trumnie. Taka całkowita nicość i brak jej granic jest dla mnie najbradziej przerażający na świecie. Potem okazało się, że Grawitacja to film trochę o czymś innym, ale trudno.

Patrzenie w rozgwierzdżone niebo, obserwacja gwiazd i planet przez teleskop. Planetarium, obserwatorium astronomiczne. To miejsca melancholii. Każą nam przypomnieć sobie o naszym miejscu w Kosmosie, prowokują do rozmarzenia się nad nieskończonością, która jest jednocześnie fascynująca i przerażająca. Melancholijny charakter obserwacji to rewers cholerycznego podboju. Zamiast projektować nowe światy na nasz wzór i podobieństwo, uznajemy z pokorą ich inność i naszą nieumiejętność jej zrozumienia. Ale na dłuższą metę nie da się tak żyć. Ostatecznie melancholia to historyczna nazwa choroby psychicznej.

Dlatego wypieramy melancholię w myśleniu o Kosmosie. Chcemy, żeby było wesoło, kolorowo i z przygodami. Wymyślamy historie o kosmitach i przygodach międzygalaktywcznych podróżników. A żeby mieli oni gdzie mieszkać i w co się ubrać, wymyślamy im ulktranowoczense otoczenie. Tworzymy futuryzm.

"Nowoczesność w domu i zagrodzie"

W latach 60. mój tato był w podstawówce. Na lekcji plastyki dostał zadanie namalowania swojego wyobrażenia o tym, jak będzie wyglądał świat w roku 2000. Oczywiście narysował w pełni zautomatyzowany świat, pełen latających wehikułów.

Nic dziwnego, w końcu - mniej więcej w tym samym czasie - świata przed zagładą broni Barbarella, a Hanna Barbera wymyślają bajkę Jetsonowie. Futuryzm ma kolorową twarz, na której nie uświadczymy grymasu niepokoju wobec niepewnej przyszłości i milczącego złowrogo Kosmosu.  Życie w świecie nowych technologii i gwiezdnych podróży jest łatwiesze i ciekawsze. Design jest przyjazny użytkownikowi, łatwy w obsłudze i zgeometryzowany. Żadnych zbędnych ornamentów. 

W 1972 na naszej planecie pojawia się Ziggy Stardust, nowe kosmiczne wcielenie Davida Bowiego. Jest szalony, barwny, totalnie dziwny i towarzyszą mu pająki z Marsa. Owszem szokuje, ale jego dziwność jest raczej fantastycznym wzorem do naśladowania dla fanów, a niepokój wywoływać może chyba tylko u zatwardziałych konserwatystów, którym przeszkadza jego androgyniczność. Jednak Bowie jest lekiem na strach przed nieznanym, bo pokazuje, że dziwne jest fajne.

"Kosmos"

Kosmos może oddziaływać na modę poprzez dwa różne sposoby jego odbioru. Można wobec Kosmosu być zdobywcą lub melancholijnym obserwatorem. Można też być Jedi, co pozwala w pewnym stopniu łączyć obie role. Jeśli chodzi o bycie Jedi, to oczywiście nie jest to łatwe, ale jeśli komuś jakoś bardzo nie zależy, to może sobie odpuścić to całe szkolenie i po prostu ubrać oversizeowy sweter. Robili tak moi kuzyni jakieś 7 lat temu, wołając do siebie "Pocekaj Dzedaju, ja tez jestem Dzedajem!".

Podobnie bawili się Proenza Schouler projektując białą kimonową bluzkę w stylu Luka Skywalkera i Francesco Scognamiglio tworząc skienkę w bardzo sportowym wzorze siateczki (podobną ma Matt Damon - kosmonauta). Carol Lim zaprojektowała dla Kenzo kostium do spacerów po Księzycu i nawet delikatna Misha Nanoo dodała do koszuli transparentne geometryczne wstawki, których nie powstydziłaby się Barbarella. To czysto estetyczne odbicie w modzie fascynacji Kosmosem, ale można do tego też podjeść inaczej.

No bo jak to się wszystko ma do Świąt? Oczywiście nijak. Oprócz tego, że w okolicach Świąt będą mieć premierę Gwiezdne wojny. Jeszcze można by powiedzieć, że Boże Narodzenie to czas, w którym każe nam się nieco zwolnić i popatrzeć z boku na swoje życie (jak w Opowieści wigilijnej). I w ogóle mówi się, że to czas refleksji. Zamiast futurystycznego połysku i tak silnie podkreślanego związku mody z nowymi technologiami, dla mnie więc Kosmos w modzie jest melancholią i refleksją. Refleksją nad każdym elementem tego naszego dziwnego świata i tym, co oznacza wróbel zawieszony na płocie, jak w "Kosmosie" Gombrowicza.

Więc tak mi się wydaje, że można by nie tylko walnąć sobie fryzurę jak Judy Jetson, ale poczuć się rzeczywiście jak Jedi, czyli jak mędrzec. Zamiast być nowocześnie, geometrycznie, Instagramowo idealnym warto być trochę niechlujnym i nosić jakieś takie wiązane, powłuczyste szaty. Nie tylko dlatego, żeby wyglądać mądrze, ale dlatego, że - jak mi się wydaje - już niedługo może to być bardzo modne. Bo nowe Gwiezdne Wojny pokryte sa nie tylko patyną nostalgii ale też kurzem i brudem, jak ubranie ich bohaterki, bo postapokaliptyczny chaos  i estetyka ascezy są charakterystyczne dla niepewnych czasów na skraju wojny. Ten rok (być może podobnie, jak każdy inny) był trudny i chyba dość niebezpieczny, więc i moda stworzona pod jego wpływem może być dziwna. Zobaczymy.

wtorek, 10 listopada 2015

Konstrukcja



Jesień i architektura
Wychodzenie z domu z Krakowie jest niebezpieczne. Nie ze względu na czyhających za każdym rogiem złoczyńców z maczetami, czy też wypadki drogowe. Problemem jest oddychanie, a właściwie ograniczona możliwość podjęcia tej aktywności. Zaduszeni przez smog ludzie jednoczą się w cierpieniu, a ja - jeśli tylko mogę - unikam opuszczania mieszkania. Sprzyja to mojej, corocznie nawracającej, pasji do czytania. Co roku na nowo odkrywam, że jednak mam trochę czasu wieczorami i wzrasta we mnie chęć nadrobienia wszystkich zaległości.

Szczególnie lubię czytać o architekturze, bo się na niej nie znam. Czytając Rema Koolhaasa, Deyana Sudjica, czy Filipa Springera mogę jednak przez chwilę poczuć się, jakbym cokolwiek w tym temacie miała do powiedzenia.

Sudjica przywołuję tu już kolejny raz, ale nie mogę się nadziwić, jak świetnie potrafi on pisać  - jednocześnie  zrozumiale dla laika i wcale nie głupio, bo wciąż inspiruje do przemyśleń na temat otaczającego nas zewsząd dizajnu. To właśnie Sudjic kazał mi zacząc zastanawiać się nad użytecznością i fukcjonalnością rzeczy, tworzących nasz świat. Od kasownika w tramwaju po budynek Sejmu. To u niego czytałam o idei Le Courbusiera chcącego uczynić z wielkich bloków maszyny do mieszkania. Od niego też dowiedziałam się o Margarete Schütte-Lihotzky, która projetowała kuchnie o układzie przyjaznym gospodyniom domowym, a nie tylko sztabowi kucharek. 

W domach z betonu...
Jako mały socjalista zawsze byłam entuzjastycznie nastawiona do budownictwa socjalnego, jako wielbicielka porządku czuję się bezpiecznie patrząc na geometrycznie skomponowane jasne osiedla projektu Le Courbusiera. Jako osoba odpoczywająca przy gotowaniu w mojej mikroskopijnej kuchni doceniam tez starania Schütte-Lihotzky, które ułatwiły IKEI ułatwienie mi życia. 

Jedak w pewnym momencie lektura "Mapy i terytorium" kazała mi zweryfiiwać moje zamiłowanie do wspaniale funkcjonalnego modernizmu. Houellebecq w tej książce bowiem modernizmu nienawidzi. Nie podoba mu się jego bezosobowa jednolitość, starszny jest mu jego odgórnie zaplanowany entuzjazm, czystość i pewność własnej użyteczności. Niechęć ta znajduje swoje potwierdzenie w niezbyt zachęcających obrazach miast odgórnie zaplanowanych, takich jak Brasilia, czy Czandigarh (zaprojektowane przez Le Courbusiera miasto w Indiach). Nie są to miejsca tworzone "dla nas i przez nas", a raczej zimne i niedostępne, Mimo ich dumnej wierności zasadom ergonomii, wyglądają jakby nie nadawały się do mieszkania. 

Nic o nas bez nas

Co innego slumsy. Nie żebym cokolwiek o nich wiedziała. Ale przecież widziałam jakieś filmy i czytałam kilka artykułów o favelach. Nie wydaje mi się, żebym bez oporów się zapuściła w te rejony, ale nie da się zaprzeczyć, że nikt tu nikomu nieczego nie narzuca. Oczywiście w gestii konstrukcji architektoniczej. 

Zastanawiając się nad tym, gdzie jeszcze można z przestrzenią publiczną robić, co się chce, dochodzę do wniosku, że efekty mogą być skrajnie różne w zależności od tego, kto sobie z tą przestrzenią poczyna. Berlińskie squaty i zakopiańskie Krupówki. Street art i kolorowe banery reklamowe wywołujące zawroty głowy i odruch wymiotny. No, ale co z tego, że mi jedno mi się podoba, a drugie nie. Czy mam prawo mówić góralskim handlarzom, że ich gust jest gorszy od mojego?

Na szczęście istnieje przestrzeń, której ukształtowanie zależy tylko i wyłącznie ode mnie. A może tak mi się tylko wydawało.

Konstrukcja społeczna
A teraz wiadomości prosto z mojego fejsbuka, które tylko pozornie nie są w ogóle związane z tematem:
1. Pokaz wiosna-lato 2016 Ricka Owensa, na którym modelki noszą na sobie inne modelki. 
2. Obecna w moim Internecie od dłuższego czasu intensywna kampania na rzecz promowania różnorodności sylwetek w modzie.
3. Essena O'Neill opuszcza social media

Pokaz Owensa może być różnie interpretowany. Oczywiście w mediach przeważa narracja szoku i skandalu. Patrząc na kobiety podtrzymujące na swych barkach inne kobiety pomyśleć można o feministycznym przesłaniu. Silne kobiety, wzajemna pomoc i nieugięte kroczenie do przodu pomimo ciężaru. Ale moją uwagę przykuło w tym pokazie co innego.

Kobiety noszone są w pełni wystylizowane, maja taki sam makijaż i fryzury, jak modelki kroczące po wybiegu. Nie są odczłowieczone, nie są tylko human backpack. Mają na nogach nawet buty na obcasach, mimo, że ich stopy wiszą w powietrzu. Można by odwróćić tę zgrabną figurę, jak kartę z damą pik. I nagle góra będzie na dole, a dół na górze. Nie ma problemu, buty już są. A może Owens miał nam do powiedzenia coś więcej niż tylko to, że kobiety są silne? A co jeśli chciał nas nakierować na to odwrócenie perspektywy? Jeśli modelka jest ubraniem, a ubranie jest modelką, to może jest tak, że wcale nie my nosimy ubrania, ale to ubrania noszą nas?

Być może jesteśmy już tak zafiksowani na tym, co mieści się, a co się nie mieści w ramach uznawanej przez nas estetyki, że tak naprawdę nie mamy wyboru. Wybór jest już dawno dokonany przez naszą podświadomość.

OK, ale moje social media od dłuższego czasu próbują mnie przekonać, że dzieje się inaczej, Że kanony się zmieniają, że super fajnie jest być modelką plus size, że super jest też mieć dziwnie ścięte włosy i kosmiczny kolor oczu, jak Grace Neutral. Lady Gaga już dawno temu śpiewała, że wszyscy jesteśmy piękni, Kim Kardashian swoją zgrabną pupą utorowała drogę do piękna kobietom o rozmiarze większym niż M, jest hype na bycie nietypowo ładnym. Ale czy na pewno?

Bo czy na prawdę te przykłady są jakoś odkrywcze? Kim jest (skrajnie!) zadbana i zrobiona, modelki plus size mają sajz M albo nawet S, co każe zastanawiać się nad tym, skąd w ogóle ten plus. Zadbana i estetyczna oryginalność to wcale nie jest jeszcze żadna rewolucja społeczena.

Essena O'Neill w ostatnich dniach próbowała (skutecznie z resztą) zdobyć ogormną atencję w social media, oznajmiając, że są one z gruntu sztuczne i złe. Tak jakby ktoś jeszcze o tym nie wiedział. Mówienie o tym, że trzeba być naturalnym jest po prostu modne, ale nie ma w ogóle nic wspólengo z tym, jak się pojmuje piękno i estetykę w tak zwanym społeczeństwie.

Mam wrażenie (choć nie wiem skąd wzięte, nie jestem przecież socjologiem), że kraj ceni sobie jednak bardziej Krupówki i aktorki z "M jak Miłość" niż jakąkolwiek alternatywę. Nie wiem, czy to TVP steruje gustem moich pobratymców, ale podjerzewam, że oglądane codziennie jasne, miłe, przyjemne i zawsze uśmiechnięte twarze telewizji są dla nich dużo bardziej ładne, bo znane. Zaś Monika Belucci może być dziewczyną Bonda tylko przez cztery minuty, bo jednak jest za stara, Agata Buzek jest za chuda, a bohaterka serialu Singielka (z resztą absurdalnego ze wszech miar, o czym pisał Tobiasz Kujawa) podobno za gruba, mimo że wygląda całkiem normalnie, a nawet pokusiłabym się na stwierdzenie, że ładnie.

Nie ma więc nawet ewolucji. Jest gospodarka centralnie planowana, pozbawiona nawet spokojnego i eleganckiego chłodu modernimzu. :ubimy to, co nam sie daje do lubienia. Może się to zmieniać w zależności od tego, czy poranki spędzamy z DDTVN, czy Instagramem, ale jednak nie ma równouprawnienia w kwestii konstrukcji cielesnych. I nigdy nie będzie.

niedziela, 20 września 2015

Call it magic



Życiorysy rzeczy
Od dwóch lat noszę się z zamiarem pomalowania ścian w pokoju, ale wymagałoby to ode mnie przesunięcia regału z książkami i przy okazji zrobienia porządków w tak zwanej biblioteczce, co najwyraźniej mnie przerasta. 
Wśród książek, które tworzą bałagan na regale mam kilka albumów o malarstwie, architekturze i dizajnie. Zazwyczaj jest tak, że autorzy albumu układają opowieść o rzeczach w formę postępującej historycznie narracji. Dowiadujemy się, co działo się po kolei, wydarzenia polityczne, społeczne, a nawet katastrofy naturalne mają wpływ na artystów, pokazuje się nam, skąd brały się pojedyncze pomysły i całe nurty w myśleniu. 

Nie inaczej jest w przypadku książek o modzie, które stoją w innym miejscu pokoju. Niektóre z nich opowiadają o subkulturach, inne miały uzupełnić moją wiedzę o ubiorach poprzednich stuleci, a jeszcze inne pokazują zmiany w modzie poprzez zdjęcia reklamowe. Zawsze jednak z roju przeróżnych opcji konfekcyjnych wyławiane są te najbardziej charakterystyczne i na ich przykładzie omawiany jest styl danej epoki lub grupy ludzi. Wydaje się, że nie można pokazać historii mody inaczej niż poprzez zmiany w trendach. 

Tak samo, jak patrząc na katedrę w Chartres, mogę mieć pewne wyobrażenie o tym, że zbudowano ją w innym czasie niż pawilon barceloński Miesa van der Rohe, tak jestem w stanie odróżnić sukienkę z lat 30. od sukienki z lat 50. Nie zawsze jest to oczywiste, bo pojawiają się różnego rodzaju powroty, style "neo-" i renesansy, ale nie da się zaprzeczyć, że rozpoznajemy epoki po charakterystycznych dla nich elementach. Jakkowiek jednak dużo byśmy nie przeczytali o tym, co miało wpływ na wygląd katedr i sukienek, to nigdy nie będziemy w stanie odgadnąć dlaczego to właśnie ten a nie inny ornament, krój, czy proporcje w danym momencie zrobiły wielką karierę w odróżnieniu od innych pomysłów. 

Kołacze bez lukru
Choćbym milion razy słyszała w dzieciństwie, że bez pracy nie ma kołaczy, to trzeba uczciwie przyznać, że jednak nie ma pewności, że praca te kołacze zagwarantuje. Można sobie wypruwać żyły, można robić analizy, plany i podsumowania, można mieć wiedzę i doświadczenie, a i tak nie ma się gwarancji, że to co wymyśliliśmy się przyjmie. Czy to będzie biznesplan, czy krój płaszcza.

Dwa lata temu trochę mówiło się o filmie Sugarman, który dostał Oskara za najlepszy dokument. Dla tych, którzy akrat tego filmu nie widzieli: poznajemy w nim historię świetnego songwritera - Rodrigueza, który z zupełnie niezrozumiałych przyczyn nie zrobił kariery. Jedna z osób, chyba z wytwórni, która wydała jego płyty, mówi w filmie, że Rodriguez miał absolutnie wszystko: świetnie brzmiącą muzykę, teksty równie poliycznie chwytliwe jak Bob Dylan, dobrze wyprodukowane albumy i nawet wyglądał nie najgorzej. Słowem: był idealnym materiałem na gwiazdę. Ale nią nie został. W Stanach ogóle nikt nie słuchał jego muzyki. Totalnie się nie przyjęła, mimo, że przecież mogła, bo właściwie dlaczego nie... 

Prowadzi to do nieco irracjonalnego wniosku o przyczynach sukcesu. Można by przypuszczać, że decyzuje o nim jakiś dziwny niezbadany czynnik. A jeśli niezrozumiały i niewyjaśnialny to może magiczny. Éliphas Lévi w Historii magii określa magię jako sztukę wywoływania skutków bez przyczyn, co bardzo pasuje do niezruzumiałego sposobu powstawania sukcesu. Co bardziej rozgoryczeni mogliby powiedzieć, że prawdziwą pewność zrobienia kariery można mieć tylko ustawiając się jak Faust albo mąż Rosemery (tej od diabelskiego dziecka), czyli poprzez zawarcie paktu z siłami nieczystymi. 

Czekając na list z Hogwartu
W związku z tą całą niepewnością wyniku najlepiej byłoby posiąść jakąś umiejętność zapanowania nad biegiem wydarzeniem. Chcemy być czarodziejami, chcemy umieć coś, czego nikt inny nie umie. Dlatego najpierw czekaliśmy na list z Hogwartu, potem oglądaliśmy Sabrinę nastoletnią czarownicę, potem niektórzy uwierzyli, że mogą się zaprzyjaźnić z wampirami.

Umiejętności magiczne niewątpliwie przez dłuższy moment sprzedawały się z nadprzyrodzonym powodzeniem. Chcieliśmy kupować złudzenie, że jesteśmy w stanie przezwyciężyć chaos i przypadkowość, stając się kimś niezwykłym. Mimo dość zaawansowanego podstawówkowego wieku, czytając Harrego Pottera jakoś nie do kończa mogłam uwierzyć w to, że nie jest to prawda. Na jakimś poziomie wierzyłam, że coś fantastycznego musi się w końcu stać. I chyba mnóstwo moich rówieśników miało takie same urojenia. I zganijcie co: nic się nie wydarzyło!

Roz-czarowanie
W pewnym momencie zaczynamy się orientować, że jest dość duże prawdopodobieństwo, że nie tylko nie mamy magicznych mocy, ale także, że w ogóle nie mamy za wiele jakiejkolwiek mocy i nawet nie udaje nam się zrealizować podstatwowych dość przyziemnych celów. (Ale ja nadal nie przyjęłam do wiadomości tego, że nie będę miała tego domu w Prowansji).

Przez jakiś czas modne stało się bycie real. Seriale takie jak Shameless i Girls próbowały nam wcisnąć telewizyjną wersję prawdziwego życia. Najwet bardziej prawdziwego niż Big Brother. Lorde śpiewała o tym, że nia ma kasy na drogi samochód, a Kanye lansował się podczas protestów w Parku Zuccotti. Potem stwierdziliśmy, że spoko jest nosić Birkenstocki, robić sobie selfie bez makijażu i chodzić w bluzie od dresu do pracy.

Ale gdzieś na dnie naszych młodych serduszek nosiliśmy wciąż wiarę w to, że jesteśmy magiczni, błyszczący, szeleszczący i jedyni w swoim rodzaju, jak Barbie-wróżka osypana brokatem z opcją baniek mydlanych.

Nie mogę więc tego dążenia dłużej ignorować.

Pan Twardowski porawany przez Mefistofelesa
Być może nawet się nie mylę. W swoim najnowszym raporcie zahaczający w swoim profetyźmie o status wyroczni kolektyw trend-forecasterów, K-Hole  też mówi o magii. Udowadnia nam, że przekonanie, że jutro także wzejdzie słońce też jest oparte na magicznej wierze. Bo czy ktoś nam dał na to gwarancję? Nasze myślenie jest dużo bardziej magiczne niż nam się wydaje.

K-Hole starają się nas przekonać, że wiara czyni cuda i tylko dzięki niej możemy coś na prawdę zmienić  w świecie. Ale dla mnie ciekawsze jest to, że zaczynają swój raport od magii, a kończą na samobójstwie spowodowanym sukcesem, czyli genericide. Zjawisko takie stanowią, na przykład adidasy. W języku polskim można mieć adidasy firmy Nike albo Puma. Poprzez swoją wielką popularność dany produkt staje się coraz mniej konkurencyjny, bo powstaje coraz więcej do niego podobnych, które nawet zaczynają być nazywane jego nazwą, bo nazwa indywidualna stała się nazwą gatunku. Magiczny sukces staje się przekleństwem. Jak w przypadku jakiegoś bardzo samotnego wiecznie młodego milonera-czarnoksiężnika, który zawarł pakt z diabłem, a teraz wszyscy jego przyjaciele umarli i jest mu smutno.

Błogosławieństwo niewiedzy
Może jestem głupia, ale wolę nie wiedzieć. Wolę nie wiedzieć, że Mikołaj i Wróżka Zębowa nie istnieją. Wolałabym też nie wiedzieć, że istnieje trend forecasting i maketingowcy i patrzeć na modę nie jak magik, ale jak dziecko na pokazie fajerwerków. Zero ryzyka, zero oczekiwań na przyszłość. Kolorowa, głośna i bezcelowa dobra zabawa. Nie wiemy dlaczego coś jest ładne i przyciąga wzrok, ale się tym cieszymy.

Bo przecież, jeśli będziemy bardzo chcieli wymyśleć nową The Next Big Thing, to istnieje proawdopodobieństwo, że będzie to tak superowy pomysł, że rzeczywiście odniesie sukces. A jak odniesie sukces, to stanie się popularny i kopiowany, a więc już nie nasz. Nastąpi genericide. Więc chyba najpiej jest się totalnie nie przejmować. Będziemy się martwić, jak nam coś wyjdzie. Jak nie wyjdzie to też spoko. A przynajmniej nie udawaliśmy czarodzieja. Magia dzieje się poza nami, jest dla nas nieodgadniona, a my sobie patrzymy i się cieszymy.

Więc jeśli zakładam czapkę z Peru do kurtki z futrzanym kołnierzem i brokatowej bluzki, a moi znajomi się za mnie wstydzą, to się nie przejmuję, bo nikt nie wie, czy to schizofreniczne połączenie nie stanie się kiedyś modne. Cieszy mnie, gdy zastanawianie się, czy sweter z lumpeksu jest absolutnie paskudny, czy na prawdę fantastyczny, bo tylko wtedy jest szansa, że będzie ciekawy. Cieszy mnie, oglądanie podobnie niejasnych sesji i pokazów, bo to one mają szansę zrobić nie tylko karierę, ale  stać się nową modą, wynaczyć nową epokę, być The Next Big Thing.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Kolekcje


Dior, Pokemony i festiwale filmowe
Jak zwykle Fashion Weeki zbiegły się z moimi przygotowaniami do sesji, kiedy to udaję, że nie mam czasu, bo udaję, że się uczę. Niby coś tam ponadrabiałam, ale poczucie nieobycia pozostaje. Bo tyle ważnych kolekcji mnie ominęło, znowu pogłębiłam swoją niewiedzę. Gdyby się jednak na serio nad tym zastanowić, to musiałabym przyznać, że z wirtualnym ogaranianiem pokazów kolekcji jest tak, jak z jeżdżeniem na Nowe Horyzonty. Jak się ogląda pięć filmów dziennie, to nie da się absolutnie nic zapamiętać. A jednak poczucie niewykorzystanego potencjału zostaje. Bo nadałoby się zachapać tych kolekcji, nakolekcjonować sobie w głowie obejrzanych sylwetek. Spoko jest wiedzieć, to zawsze zmiejsza szansę zrobienia z siebie debila. Nieważne, że większość ludzi, z którymi spotykam się na co dzień nie ma pojęcia i zupełnie ich nie obchodzi, co tym razem pokazał Raf Simons, a co Marc Jacobs, więc szansa, że niewiedza wyjdzie na jaw jest nikła.

Wiedzę internetową kolekcjonuje się dla siebie. Bo jest, bo moża. Kolekcjonowanie jest fajne, sprawia, że każdy może zostać ekspertem. W podstawówce każdy coś kolekcjonował. Czasem były to rzeczy totalnie bez sensu. Ale jak się ma w szafie tysiąc breloczków albo trzydzieści metalowych puszek albo dziesięć kartonów pełnych saszetek z cukrem z restauracji, to siłą rzeczy zaczyna się urastać do roli konesera. Zakłada się, że wiedza przychodzi wraz z doświadczeniem w oglądaniu tychże artefaktów. 

Pasja kolekcjonowania wzrastała w nas wraz ze wspinaniem się na kolejne szczeble systemu edukacji powszechnej. Koniec podstawówki znamionował renesans szału kareteczek. Z Kubusiem Puchatkiem, z Titanikiem trochę wieśniacko, a najlepiej z kolorowanką. W gimnazjum wszyscy zbierali Pokemony wyławiane z paczek z Cheetosami. Od liceum ludzie trochę się wyrobili i zaczeli kolekcjonować płyty, a niektórzy nawet książki. 
Dzisiaj klasery ze wstydliwymi wspomnieniami pochowaliśmy w tapczanach naszych rodzinnych domów, ale nikt nie przestał kolekcjonować. Wspominanie o lajkach byłoby aż nadto oczywiste. Ale zbieramy też fajne podróże, doświadczenia, staże, kursy i kierunki studiów i w ogóle jak najwięcej ładnych rzeczy. Gotta catch'em all!

Hiper-ekskluzywna kolekcja limitowana
Zwiedzając arystokratyczne rezydencje w Anglii można - oprócz zwiedzania ogrodów i sypialni - przyjrzeć się mumii egipskiej oraz przeróżnym okazom egzotycznych motyli. Iris Apfel w zeszłym roku sprzedawała swoją powalająca kolekcę antyków i biżuterii, Carrie Bredshaw kolekcjonowała buty, a Guggenheimowie pewnie nie byliby tak znani, gdyby swojej pasji do kolekcjonowania sztuki nie uczynili dostępną dla zwiedzających. Kolekcjonowanie należało i należy do - jakby się to kiedyś powiedziło - dobrego tonu, żeby nie powiedzieć, że jest to niezmiernie lanserskie. Kolekcja świadczy o obyciu, o zainteresowaniach, o tym, że gdzieś się było, coś się widziało i akurat udało się zachachmęcić mumię za pazuchą na pamiątkę. Kolekcjoner musi mieć pieniądze i wiedzieć, jak je mądrze wydawać.

Średniowieczny książę de Barry miał w swojej sławnej kolekcji pierścień zaręczynowy św. Józefa, orzechy kokosowe, zęby wieloryba, mannę, która spadła z nieba, hydrę oraz bazyliszka (jak relacjonuje Umberto Eco w Sztuce i pięknie w średniowieczu). Dzisiaj już tego nie sprawdzimy, ale dla lansu niektórzy są w stanie odrobinę przesadzić. Kolekcja to nie tylko pokaz suwenirów i przeźroczy z wakacji. To także systematyzacja świata. Jakkolwiek zbiory de Barry'ego wydają nam się dzisiaj odrobinę mało wiarygodne, to dla jego współczesnych orzechy kokosowe były tym, czym dla nas zdjęcia na Instagramie z pobytu na Bali, a bazyliszek pewnie równie drogi jak Damien Hirst. Co jest, być może, dla dzisiejszego zwiedzającego kolekcję de Barry'ego trochę niepokojące, to niekompatybilność jej elementów. Nie chcę się wdawać w rozważania dotyczące różnic w pojmowaniu świata pomiędzy człowiekiem współczesnym a średniowiecznym. Głównie dlatego, że się na tym nie znam, a jedynie mam mętną świadomość tego, że dla niego istnienie hydry i bazyliszka było mniej abstrakcyjne niż dla nas. 

Nie mam jednak pewności co do tego, czy aby de Barry nie powinien był lepiej przemyśleć systematyzacji swojej kolekcji. Bo czym innym są zęby wieloryba i kokosy (vel. kolekcje zdjęć z super-szalonych i dalekich wypraw w social media), czym innym pierścień św. Józefa (porównywalny do pierwszego wydania Sgt. Pepper's Lonely Heart Club Band z autografami Beatlesów), czym innym dzieła sztuki, a czym innym hydra i bazyliszek (równie fajne jak te fantastyczne koty bez futra). Wszystkie te precjoza niewątpliwie mogły robić duże wrażanie na gościach, ale nie wydają się stanowić dobrej kolekcji.

Kolekcjonerzy kości
Typowymi kolekcjonerami są filmowi i serialowi seryjni mordercy, nie będący uosobieniem normalności. Kolekcjonowanie jest obsesją, wymaga fiksacji i często kojarzy się z psychozą. 
Freud, sam z resztą będący zapamiętałym kolekcjonerem antycznej sztuki, utożsamiał potrzebę kolekcjonowania z potrzebą kontrolowania swojego otoczenia wynikłą z utraconą w fazie analnej (podczas nauki korzystania z toalety) kontrolą nad produktami przemiany materii. Nie ma co stuprocentowo ufać Freudowi, to wiemy. Ale nie da się zaprzeczyć, że poprzez tworzenie kolekcji stwarzamy swój własny uporządkowany mikro-wszechświat, którym bezgranicznie władamy. Jednocześnie zaś uzupełniając kolekcję o coraz nowsze trofea - obiety naszej fascynacji, przyszpilamy je jak zasuszone motyle w gablotce i możemy mieć pewność, że są nasze. 

Jeśli więc kolekcja ma być systematyzacją, to de Barry poległ na całej linii. Połączył w jednym zbiorze obiekty religijne, artystyczne, geograficzne i fanstastyczne. Nie wiem, czy starał się jakoś je oddzielnie sklasyfikować, ale z opisu Eco wynika, że były to eksponaty równorzędne.

Bezpańskie psy
Dziwna nieprzystawalność do siebie elementów tej kolekcji każe mi przypomnieć o innym (chyba najlepszym) fragmencie książki Eco, w którym cytuje on pewien "klasyczny podział zwierząt". Po około pół godzinie przeszukiwania Internetu (halo, gdzie przypisy, panie Eco???) wreszcie doszłam do tego, skąd jest ten podział. Otóż oryginanie cytował go Luis Borges, na którego z kolei powołuje się Foucault w Porządku rzeczy. Dotarłszy niemal do źródła, dowiedziałam się, że podział ten wywodzi się ze starożytnej chińskiej encyklopedii. Systematyka owego podziału jest zaś następująca:
"Zwierzęta dzielą się na: a) należące do impreatora, b) niezabalsamowane, c) udomowione, d) mleczne świnki, e) syreny, f) baśniowe, g) bezpańskie psy, h) zawarte w tej klasyfikacji, i) te, które się szaleńczo podniecają, j) niezliczone, k) narysowne cieniutkim pędzelkiem z wielbłądziej sierści, l) et cetera, m) te, które się ze sobą kochają, n) te, które z daleka wyglądają jak muchy."

Oczywście Foucault wyprowadza z tego fragmentu, który niezmiennie powoduje u mnie spazmy śmiechu, super-odkrywcze konstatacje, ale czytałam go po angielsku i w nocy, więc nie będę udawać, że jestem w stanie je streścić. Jedną rzecz można jednak w łatwy sposób za nim powtórzyć. To, co jest dziwne w tym wyliczeniu, to niespójność logiczna tego podziału. Nie istnieje żadna, możliwa do wyobrażania dla współczesnego człowieka Zachodu, przestrzeń, w której te zwierzęta mogłbyby się spotkać. Nie tylko dlatego, że są wśród nich syreny, ale także dlatego, że zestawione są one z bezpańskimi psami oraz ze zwierzętami, które charakteryzuje się poprzez cechy ich wyglądu lub charakteru, które to kryteria są totalnie niespójne. Co więcej, jedna z kategorii zawiera w sobie wszystkie inne, co już ostatecznie przesądza o zupełnie paranoicznym charakterze tej systematyki.

Tak więc złe usystematyzowanie może wprowadzić wiele zamieszania w percepcję kolekcji.

De gustibus...
OK, miałam pisać o modzie, ale jak na razie tylko wspomniałam o tym, że nie udało mi się zapoznać się z wystarczającą ilością relacji z Fashion Weeków w tym roku. Słowo "kolekcje" jest samo w sobie bardzo modowe. Ich wewnętrzna spójność i konieczność zachowania spójności z wizerunkiem marki wpisuje się w systematyzowanie świata. Przymus tworzenia niemal sześciu kolekcji rocznie w przypadku niektórych domów mody świadczy o kompulswynej i jednocześnie lanserskiej potrzebie kupowania nowości i uzupełniania swoich prywatnych kolekcji przez klientów.

Ale ja nie jestem klientem tych marek, ani takich klientów nie znam. Dla mnie są oni równie odlegli jak Guggenheimowie. Mnie bardziej obchodzi fenonem Pokemonów. Tak więc zastanawiam się, co świadczy o dobrym doborze naszych prywatnych modowych kolekcji. Bo każdy taką ma, nie ma się co oszukiwać. Musimy się w coś ubierać, posiadamy więc ubrania. Mamy ich zazwyczaj więcej niż dwie sztuki. Kupujemy je sami, w większości przypadków nikt za nas tego nie robi. Nie można się więc tego wyprzeć - kolekcjonujemy. Ale czy robimy to dobrze?

Jest to o tyle ważne, że nasza kolekcja nie śpi w klaserze, ale jest zszerowana. Codziennie zabieramy ulice naszych miast na kuratorskie oprowadzanie po wystawie dotyczącej kolekcji naszego życia. Codziennie wybór jest inny, ale zawsze kuratorski. Większość z nas nie chce się ośmieszyć. Ale są i tacy, co zaryzykują. Bo czego się nie robi, żeby być jak Peggy Guggenheim! No może bardziej do nas przemawia to, że chcemy się odkuć za całe lata szkolnych upokorzeń, kiedy to nigdy nie mieliśmy tyle super-Pokemonów, co inni (głupi i naiwni!!!) koledzy. Więc chcemy być dobrymi i zauważanymi kolekcjonerami. 

W zeszłym tygodniu na blogu Styledigger ukazał się post o tym, czym jest dobry gust. Najciekawsze w nim były komentarze czytelników, z których można się dowiedzić, głównie tego, dlaczego ludzie uważają, że mają dobry gust albo za co podziwiają tych, którzy go mają. Ale bez żartów, to jest naprawdę bardzo, bardzo ciekawa lektura! 

W odróżnieniu od tych licznych osób, ja nie jestem przekonana o tym, że mój gust jest dobry. Nie jestem też pewna, czy moja humanistyczna edukacja, zainteresownaie sztuką i dobre wychowanie mogły mieć na mnie zbawienny wpływ i sprawiły, że dziś bez mrugnięcia okiem wybieram najładniejszy płaszcz na zimę (oczywiście w lumpeksie). 

Dla mnie dobry gust to coś innego niż umiejętność zestawienia ze sobą rzeczy tak, żeby harmonijnie ze sobą współgrały. Dobry gust to coś, co pozwala na stworzenie dobrej kolekcji (no dobra, oprócz wielkich pieniędzy). Żeby mieć dobry gust trzeba mieć przede wszystkim odwagę. Bo to, co ja uważam za ciekawe, jest dziwne. (Z resztą nie tylko ja, ale duża część świata mody) Niewyraźne zdjęcia, trochę brzydkich ludzi, brudne ulice i nieręczne sytuacje.  I nieoczywiste zestawienia. Taka kolekcja będzie zauważalna. 

Wolę absurd chińskiej encyklopedii i fantastyczną kolekcję księcia du Barry niż desperackie próby uporządkowania świata kolekcją typu: trencz, rurki i baleriny albo kompulsywną potrzebę odhaczenia w swojej kolekcji tzw. klasyków (czy to będzie torebka Chanel, czy New Balance'y). Może to dlatego, że uciekły mi Fashion Weeki i jakoś mi brak nowości, ale jestem głęboko przekonana, że estetycznie i intelektualnie bardziej rozwojowa jest dziwność, czyli coś, czego się nie da usystematyzować. Coś, nie bójmy się tego słowa, "magicznego". Słowo to bowiem jest bardzo na czasie, o czym już niebawem.