piątek, 14 sierpnia 2015

Autentycznie



Luksus dla polskiej ulicy
Pamiętam jak, oglądając któryś z odcinków Seksu w wielkim mieście (yyy, tak...), pierwszy raz zobaczyłam Louboutiny. Wydawały mi się wtedy szczytem elegancji, nieosiągalnym luksusem, do którego chce się aspirować. Dzisiaj, nawet gdyby ktoś mi  parę Louboutinów dał za darmo, to nie umarałabym z radości. Może mogłabym nieźle zarobić sprzedając je na e-Bay'u, ale generalnie nie czuję, że jako posiadaczka butów z czerwoną podeszwą stałabym się w jakikolwiek sposób bardziej modna. 

Wręcz przeciwnie. W ostatnich latach polskie sklepy obuwnicze pośledniej jakości przeżyły oblężenie plastikowych szpilek na niebotycznych obcasach i z czerwoną podeszwą. Więc nawet, gdyby moje Louboutiny były oryginalne, to wychodząc w nich na ulicę byłabym prędzej zidentyfikowana jako wielbicielka zakupów w prowincjonalnym obuwniczym, niż polska Sarah Jessica Parker.

Nikogo chyba nie dziwi, że firma Louboutin postarała się o sądowe załatwienie sprawy i uczynienie z czerwonej podeszwy swojego znaku towarowego. Jednak zło już się stało - znak ten, przynajmniej na polskich ulicach, całkowicie się zpauperyzował.

Podobnie stało się na przykład z torebkami Louisa Vuittona i szalikami Burberry. Jak widzę zdjęcie kogoś, kto jest posiadaczem tych akcesoriów i jednocześnie użytkownikiem chodników Nowego Jorku, a nie Kielc, to jestem w stanie uwierzyć, że zwiastują one wysoką modę. Jeśli jednak logo LV i kraciaste szaliki migają mi przed oczami w dolnośląskim MPK, to mimo, że znowu nie założyłam okularów i nie odróżnię nawet najgorszego wykończenia od przyzwoitego, wiem na pewno, że są to podróbki.

Wiarygodność luksusu wydaje się kwestią kontekstu.

Tam i z powrotem
W zeszłym tygodniu mój Internet poinformował mnie o "aferze" Moschino - Rime. Po stronie Moschino mamy Jeremy'rego Scotta i jego sukienkę ze wzorem grafitti (na jesień 2015, tę samą, którą miała na sobie Katy Perry na Gali Met w tym roku), a po drugiej artystę grafitti działającego pod pseudonimem Rime.

Dygresja #1
Tu mała dygresja, bo nie wytrzymam. Zarówno CNN, jak i The Guardian donoszą na swoich stronach o tym, że Rime pozywa Jeremy'ego Scotta w związku z wykorzystaniem jego dzieła w sposób sprzeczny z jego intencją i bez jego zgody. OK, o tym zaraz. A teraz chwila na teorię spiskową. Powyższe szacowne publikatory zdradzają prawdziwe imię i nazwisko Rime'a, który funkcjonuje też jako Jersey Joe (z tego, co rozumiem). Człowiek ów nazywa się w rzeczywistości Joseph Tierney. Jest to o tyle niepokojące, że imię i nazwisko Joseph Tierney to również pseudonim innego artysty, Bernarda Smitha, który tworzył w Australii i był także historykiem sztuki, ale zmarł w 2011 roku, więc mało prawdopodobne, żeby namalował mural w Detroit w 2012, który jest przedmiotem sporu z Moschino. I jeszcze jeden ciekawy fakt (jeśli można ufać Wikipedii): Smith urodził się w miejscowości o nazwie Balmain. Przypadek? Nie sądzę...

I z powrotem
Wracając więc do podjerzeń o naruszenie praw autorskich: czytając o tarapatach Scotta przypominam sobie o sprawie Karla Lagerfelda, który z kolei był oskarżony przez znaną i lubianą firmę New Balance o skopiowanie wzoru ich buta. Zarówno kolory, jak i układ inicjału (K zamiast ikonicznego N) był bardzo zbliżony. 

Te dwie sprawy mają ze sobą więcej wspólnego niż tylko podobieństwa w pozwach. Ja zaczynam dzięki nim widzieć pewną prawidłowość. Czasy, kiedy Louboutin rozpaczał nad tym, że kopiuje go ulica jednocześnie pozostając tym kopiowanym, a więc podziwianym, mamy już daleko za sobą. 

Dzisiaj jest odwrotnie. To nie ulica kopiuje dizajnerów, ale dizajnerzy kopiują ulicę. 

Oczywiście, zależność między high fashion a street fashion zawsze była obustronna, ale wydaje mi się, że obecna tendencja wzajemnych wpływów jest dokładną odwrotnością tego, co można było zaobserwować za czasów świetności Seksu w wielkim mieście.

Kiedy rzesze fanek stylu glamour szukały ujścia dla swojej fantazji w lokalnych lumpeksach, przyświecało im hasło: wyglądać jak w telewizji. Tylko trochę gorzej. Bo przecież nie było ich stać na oryginalne ciuchy projektantów. Pokołosie tego typu myślenia świetnie ilustruje Faszyn from Raszyn. Dzisiaj telewizja chce wyglądać tak jak my. No może nie do końca, bo trochę lepiej. Ale elita chce wyglądać tak, jakby jej nie zależało. Stąd normcore, a może i nawet post-skromność. 

Osadnicy
Nie jest tak, że Moschino, czy Chanel są jakoś szczególnie normcore'owe. Wystarczy rzut oka na frenetyczne projekty Scotta i luksusowe sylwetki Lagerfelda. Chodzi raczej o pewien sposób myślenia. Wytwarzanie podróbek to udawanie czegoś, czym się nie jest, kradzenie czyjejś autentyczności. Kiedy podrabia się akcesoria luksusowych marek, to intencja takiego zabiegu jest jasna. Luksus jest czymś wartościowanym pozytywnie. Nie dziwi, więc, że chciałyby go poczuć także osoby, których na niego nie stać. To dążenie do wstąpienia w kręgi elity.

Ale po co Lagerfeld odwołuje się typowego street wearu, a Scott do street artu. Słowa ulica nie da się tu przeoczyć. Inspiracje płyną tym razem w odwrotnym kierunku. Tak, to już wiemy. Ale co się stało, że projektanci nie chcą już machać nam z wierzchołka wieży z kości słoniowej? Dlaczego nie wystarcza im emploi mody jako ostatniego bastionu luksusu? Wydaje się, że obserwujemy eksodus z obszaru luksusu, w którym moda była na swoim miejscu, a więc była autentyczna. Nowy ląd, jakim jest street wear nie może być przez wysoką modę łatwo zasiedlony, bo przeciętnego przechodnia na nią nie stać. Ale wysoka moda wysyła pojedyncze szwadrony i zdobywa te tereny centymetr po centymetrze. 
To, co sobie zaprojektują dyrektorzy kreatywni musi się gdzieś sprzedać. A aktorek na czerwonych dywanach jest niestety skończona ilość. Reszta projektów musi iść zarabiać na ulicę. A ulica chodzi w butach sportowych. Ulica też jest trochę brudna, nielegalnie pomalowana grafitti i niebezpieczna po zmorku.

I tu zaczyna się problem. O ile sportowe buty da się inkorporować do kolekcji Chanel i sprzedać ze zmienionym logo (przykłady można mnożyć: da się też sprzedać infantylne naklejki z firmy produkującej drogie torebki, patrz: case Anyi Hindmarch), o tyle już street art ma dla wysokiej mody za mocny charakter. Nie da się go porwać i wsadzić na wieczorową suknię, jak małpę do klatki w ZOO. Będzie się wyrywał, bo nie chce być na czerownym dywanie. Źle się tam czuje i szkodzi mu to na reputajcę. Z resztą prawnicy samego Rime'a (vel Joseph Tierney) w pozwie przeciwko Moschino podnoszą zarzut przedstawienia pracy artysty w kontekście, który mu szkodzi.

Dzidzia piernik
Z markami korzystającymi z inspiracji ulicą jest trochę jak ze starą kobietą, która chce się odmłodzić ubierając się luźno i młodzieżowo. Czasami może się to udać, szczególnie, jeśli kobieta ta dobrze wygląda i ma głowę na karku, co oznacza, że nie ubierze różowego welurowego dresu albo nie przebierze się za Eminema.

Najczęściej jednak jest źle. Bo udawanie kogoś, kim się nie jest, jest ryzykowne. Trzeba robić to na prawdę rozważnie. Moda, rozumiana jako high fashion, czyli to, co oglądamy na zdjęciach z pokazów na fashion weekach, jest luksusowa i taką pozostanie, niezależnie od tego, jak bardzo chciałaby to ukryć. Jej elitarny charakter czasami udaje się przebić statementem politycznym, jeśli jest się na przykład Rickiem Owensem. Czasami udawanie mody ulicznej udaje się wziąć w ironiczny cudzysłów - i tak się stało, jak się wydaje, w przypadku Chanel. Jednak jeśli - pozostając w luksusowym świecie mody - wyciąga się ręce w stronę ruchów tak radykalnych, jak street art, to można się odrobinę ośmieszyć.

Jakbym była artystą grafitti, to na pewno miałabym prawdziwą bekę z Katy Perry. Tak jak, będąc studentką prawa, mam bekę z Prawa Agaty.

Dygresja #2
Deyan Sudjic w książce B jak Bauhaus opisuje instalację Rona Arada pod tytłem Sticks and Stones. Był to w istocie kompaktor do metalu, jakiego używa się do utylizcji śmieci. Jego artystyczne działanie polegało na tym, że do maszyny wkładano krzesła, oddawane do muzeum przez zwiedzających i poddawano te meble destrukcji. Przekaz instalacji, jaki sugeruje Sudjic, był dość arogancki, biorąc pod uwagę to, że sam Arad zajmuje się dizajnem (m.in. projektowaniem mebli), miał bowiem sugerować, że na świecie jest już i tak za dużo krzeseł.

Nie wspominałabym o tym, jakkolwiek bardzo ciekawym eksponacie, gdyby nie pewna, dotycząca go plotka. Sudjic wspomina bowiem, że firma Louis Vuitton (sponsor wystawy Arada) chciała do Sticks and Stones wrzucić podróbki swoich torebek i publicznie pokazać, jak bardzo ich nie lubi, przerabiając je na miazgę.


O co się rozchodzi?
Oczywiście chodzi o pieniądze. Vuittonowi nie za bardzo uśmiecha się to, że ich torebki przestają być symbolem ekskluzywności, a ich podrobione logo staje się symbolem kiczu. Klienci kupujący podróbki nie zwrócą się nagle w stronę ich sklepów, żeby wydać równowartość swojej rocznej pensji, ale problemem jest chyba raczej obniżanie rangi marki, które może odpędzić tych klientów, którzy nie chcą być podobni do wielbicieli podróbek. 

Zaś Moschino i Anya Hindmarch starają się znaleźć nową klientelę dla swoich luksusowych dóbr. Próbują przekonać młodych i przekornych. 
Kupując ironiczne projekty Moschino (chodzi nie tylko o nawiązanie do street artu, ale te najberdziej znane do McDonalda, Barbie, czy Looney Tunes), bogate dzieciaki mogą się poczuć jak prawdziwi rebele.

Nie wiem dlaczego, ale jednak mam wrażenie, że ci na prawdę przekorni nie mają pieniędzy. Graficiarze, ravujące nastolatki w koszulkach z bohaterami kreskówek, studenci jedzący frytki w Maku nad ranem wracając z imprezy, hipsterzy z laptopami obklejonymi naklejkami i wszyscy wariaci, którzy codziennie upiększają nasze ulice swoją wizją awangardy, mogą tylko patrzeć, jak ich autentyczność jest pożerana przez koncerny modowe. Dopóki nie dotknie się pomysłu kogoś, kto ma własnego prawnika, to nie można nikomu zabronić inspirować się ulicą.

Autentyczność jest w modzie, więc jeśli chce się utrzymać resztki ulicznej autentyczności, należałoby z niej zrezygnować. Porzucić ją jako skażoną komercją. Zacząć ironicznie kopiować projektantów, tak jak oni sobie pozwalają ironicznie kopiować nas. (O ile mogę tak powiedzieć "my")

To się z resztą już dzieje. Płócienne torby z napisem "I left my Chanel at home", T-shirty z logo YSL, dekodowanego jako "Your Life Sucks" i bluzy "Comme des Fuckdown" są czymś w rodzaju odwetu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz