czwartek, 27 sierpnia 2015

Kolekcje


Dior, Pokemony i festiwale filmowe
Jak zwykle Fashion Weeki zbiegły się z moimi przygotowaniami do sesji, kiedy to udaję, że nie mam czasu, bo udaję, że się uczę. Niby coś tam ponadrabiałam, ale poczucie nieobycia pozostaje. Bo tyle ważnych kolekcji mnie ominęło, znowu pogłębiłam swoją niewiedzę. Gdyby się jednak na serio nad tym zastanowić, to musiałabym przyznać, że z wirtualnym ogaranianiem pokazów kolekcji jest tak, jak z jeżdżeniem na Nowe Horyzonty. Jak się ogląda pięć filmów dziennie, to nie da się absolutnie nic zapamiętać. A jednak poczucie niewykorzystanego potencjału zostaje. Bo nadałoby się zachapać tych kolekcji, nakolekcjonować sobie w głowie obejrzanych sylwetek. Spoko jest wiedzieć, to zawsze zmiejsza szansę zrobienia z siebie debila. Nieważne, że większość ludzi, z którymi spotykam się na co dzień nie ma pojęcia i zupełnie ich nie obchodzi, co tym razem pokazał Raf Simons, a co Marc Jacobs, więc szansa, że niewiedza wyjdzie na jaw jest nikła.

Wiedzę internetową kolekcjonuje się dla siebie. Bo jest, bo moża. Kolekcjonowanie jest fajne, sprawia, że każdy może zostać ekspertem. W podstawówce każdy coś kolekcjonował. Czasem były to rzeczy totalnie bez sensu. Ale jak się ma w szafie tysiąc breloczków albo trzydzieści metalowych puszek albo dziesięć kartonów pełnych saszetek z cukrem z restauracji, to siłą rzeczy zaczyna się urastać do roli konesera. Zakłada się, że wiedza przychodzi wraz z doświadczeniem w oglądaniu tychże artefaktów. 

Pasja kolekcjonowania wzrastała w nas wraz ze wspinaniem się na kolejne szczeble systemu edukacji powszechnej. Koniec podstawówki znamionował renesans szału kareteczek. Z Kubusiem Puchatkiem, z Titanikiem trochę wieśniacko, a najlepiej z kolorowanką. W gimnazjum wszyscy zbierali Pokemony wyławiane z paczek z Cheetosami. Od liceum ludzie trochę się wyrobili i zaczeli kolekcjonować płyty, a niektórzy nawet książki. 
Dzisiaj klasery ze wstydliwymi wspomnieniami pochowaliśmy w tapczanach naszych rodzinnych domów, ale nikt nie przestał kolekcjonować. Wspominanie o lajkach byłoby aż nadto oczywiste. Ale zbieramy też fajne podróże, doświadczenia, staże, kursy i kierunki studiów i w ogóle jak najwięcej ładnych rzeczy. Gotta catch'em all!

Hiper-ekskluzywna kolekcja limitowana
Zwiedzając arystokratyczne rezydencje w Anglii można - oprócz zwiedzania ogrodów i sypialni - przyjrzeć się mumii egipskiej oraz przeróżnym okazom egzotycznych motyli. Iris Apfel w zeszłym roku sprzedawała swoją powalająca kolekcę antyków i biżuterii, Carrie Bredshaw kolekcjonowała buty, a Guggenheimowie pewnie nie byliby tak znani, gdyby swojej pasji do kolekcjonowania sztuki nie uczynili dostępną dla zwiedzających. Kolekcjonowanie należało i należy do - jakby się to kiedyś powiedziło - dobrego tonu, żeby nie powiedzieć, że jest to niezmiernie lanserskie. Kolekcja świadczy o obyciu, o zainteresowaniach, o tym, że gdzieś się było, coś się widziało i akurat udało się zachachmęcić mumię za pazuchą na pamiątkę. Kolekcjoner musi mieć pieniądze i wiedzieć, jak je mądrze wydawać.

Średniowieczny książę de Barry miał w swojej sławnej kolekcji pierścień zaręczynowy św. Józefa, orzechy kokosowe, zęby wieloryba, mannę, która spadła z nieba, hydrę oraz bazyliszka (jak relacjonuje Umberto Eco w Sztuce i pięknie w średniowieczu). Dzisiaj już tego nie sprawdzimy, ale dla lansu niektórzy są w stanie odrobinę przesadzić. Kolekcja to nie tylko pokaz suwenirów i przeźroczy z wakacji. To także systematyzacja świata. Jakkolwiek zbiory de Barry'ego wydają nam się dzisiaj odrobinę mało wiarygodne, to dla jego współczesnych orzechy kokosowe były tym, czym dla nas zdjęcia na Instagramie z pobytu na Bali, a bazyliszek pewnie równie drogi jak Damien Hirst. Co jest, być może, dla dzisiejszego zwiedzającego kolekcję de Barry'ego trochę niepokojące, to niekompatybilność jej elementów. Nie chcę się wdawać w rozważania dotyczące różnic w pojmowaniu świata pomiędzy człowiekiem współczesnym a średniowiecznym. Głównie dlatego, że się na tym nie znam, a jedynie mam mętną świadomość tego, że dla niego istnienie hydry i bazyliszka było mniej abstrakcyjne niż dla nas. 

Nie mam jednak pewności co do tego, czy aby de Barry nie powinien był lepiej przemyśleć systematyzacji swojej kolekcji. Bo czym innym są zęby wieloryba i kokosy (vel. kolekcje zdjęć z super-szalonych i dalekich wypraw w social media), czym innym pierścień św. Józefa (porównywalny do pierwszego wydania Sgt. Pepper's Lonely Heart Club Band z autografami Beatlesów), czym innym dzieła sztuki, a czym innym hydra i bazyliszek (równie fajne jak te fantastyczne koty bez futra). Wszystkie te precjoza niewątpliwie mogły robić duże wrażanie na gościach, ale nie wydają się stanowić dobrej kolekcji.

Kolekcjonerzy kości
Typowymi kolekcjonerami są filmowi i serialowi seryjni mordercy, nie będący uosobieniem normalności. Kolekcjonowanie jest obsesją, wymaga fiksacji i często kojarzy się z psychozą. 
Freud, sam z resztą będący zapamiętałym kolekcjonerem antycznej sztuki, utożsamiał potrzebę kolekcjonowania z potrzebą kontrolowania swojego otoczenia wynikłą z utraconą w fazie analnej (podczas nauki korzystania z toalety) kontrolą nad produktami przemiany materii. Nie ma co stuprocentowo ufać Freudowi, to wiemy. Ale nie da się zaprzeczyć, że poprzez tworzenie kolekcji stwarzamy swój własny uporządkowany mikro-wszechświat, którym bezgranicznie władamy. Jednocześnie zaś uzupełniając kolekcję o coraz nowsze trofea - obiety naszej fascynacji, przyszpilamy je jak zasuszone motyle w gablotce i możemy mieć pewność, że są nasze. 

Jeśli więc kolekcja ma być systematyzacją, to de Barry poległ na całej linii. Połączył w jednym zbiorze obiekty religijne, artystyczne, geograficzne i fanstastyczne. Nie wiem, czy starał się jakoś je oddzielnie sklasyfikować, ale z opisu Eco wynika, że były to eksponaty równorzędne.

Bezpańskie psy
Dziwna nieprzystawalność do siebie elementów tej kolekcji każe mi przypomnieć o innym (chyba najlepszym) fragmencie książki Eco, w którym cytuje on pewien "klasyczny podział zwierząt". Po około pół godzinie przeszukiwania Internetu (halo, gdzie przypisy, panie Eco???) wreszcie doszłam do tego, skąd jest ten podział. Otóż oryginanie cytował go Luis Borges, na którego z kolei powołuje się Foucault w Porządku rzeczy. Dotarłszy niemal do źródła, dowiedziałam się, że podział ten wywodzi się ze starożytnej chińskiej encyklopedii. Systematyka owego podziału jest zaś następująca:
"Zwierzęta dzielą się na: a) należące do impreatora, b) niezabalsamowane, c) udomowione, d) mleczne świnki, e) syreny, f) baśniowe, g) bezpańskie psy, h) zawarte w tej klasyfikacji, i) te, które się szaleńczo podniecają, j) niezliczone, k) narysowne cieniutkim pędzelkiem z wielbłądziej sierści, l) et cetera, m) te, które się ze sobą kochają, n) te, które z daleka wyglądają jak muchy."

Oczywście Foucault wyprowadza z tego fragmentu, który niezmiennie powoduje u mnie spazmy śmiechu, super-odkrywcze konstatacje, ale czytałam go po angielsku i w nocy, więc nie będę udawać, że jestem w stanie je streścić. Jedną rzecz można jednak w łatwy sposób za nim powtórzyć. To, co jest dziwne w tym wyliczeniu, to niespójność logiczna tego podziału. Nie istnieje żadna, możliwa do wyobrażania dla współczesnego człowieka Zachodu, przestrzeń, w której te zwierzęta mogłbyby się spotkać. Nie tylko dlatego, że są wśród nich syreny, ale także dlatego, że zestawione są one z bezpańskimi psami oraz ze zwierzętami, które charakteryzuje się poprzez cechy ich wyglądu lub charakteru, które to kryteria są totalnie niespójne. Co więcej, jedna z kategorii zawiera w sobie wszystkie inne, co już ostatecznie przesądza o zupełnie paranoicznym charakterze tej systematyki.

Tak więc złe usystematyzowanie może wprowadzić wiele zamieszania w percepcję kolekcji.

De gustibus...
OK, miałam pisać o modzie, ale jak na razie tylko wspomniałam o tym, że nie udało mi się zapoznać się z wystarczającą ilością relacji z Fashion Weeków w tym roku. Słowo "kolekcje" jest samo w sobie bardzo modowe. Ich wewnętrzna spójność i konieczność zachowania spójności z wizerunkiem marki wpisuje się w systematyzowanie świata. Przymus tworzenia niemal sześciu kolekcji rocznie w przypadku niektórych domów mody świadczy o kompulswynej i jednocześnie lanserskiej potrzebie kupowania nowości i uzupełniania swoich prywatnych kolekcji przez klientów.

Ale ja nie jestem klientem tych marek, ani takich klientów nie znam. Dla mnie są oni równie odlegli jak Guggenheimowie. Mnie bardziej obchodzi fenonem Pokemonów. Tak więc zastanawiam się, co świadczy o dobrym doborze naszych prywatnych modowych kolekcji. Bo każdy taką ma, nie ma się co oszukiwać. Musimy się w coś ubierać, posiadamy więc ubrania. Mamy ich zazwyczaj więcej niż dwie sztuki. Kupujemy je sami, w większości przypadków nikt za nas tego nie robi. Nie można się więc tego wyprzeć - kolekcjonujemy. Ale czy robimy to dobrze?

Jest to o tyle ważne, że nasza kolekcja nie śpi w klaserze, ale jest zszerowana. Codziennie zabieramy ulice naszych miast na kuratorskie oprowadzanie po wystawie dotyczącej kolekcji naszego życia. Codziennie wybór jest inny, ale zawsze kuratorski. Większość z nas nie chce się ośmieszyć. Ale są i tacy, co zaryzykują. Bo czego się nie robi, żeby być jak Peggy Guggenheim! No może bardziej do nas przemawia to, że chcemy się odkuć za całe lata szkolnych upokorzeń, kiedy to nigdy nie mieliśmy tyle super-Pokemonów, co inni (głupi i naiwni!!!) koledzy. Więc chcemy być dobrymi i zauważanymi kolekcjonerami. 

W zeszłym tygodniu na blogu Styledigger ukazał się post o tym, czym jest dobry gust. Najciekawsze w nim były komentarze czytelników, z których można się dowiedzić, głównie tego, dlaczego ludzie uważają, że mają dobry gust albo za co podziwiają tych, którzy go mają. Ale bez żartów, to jest naprawdę bardzo, bardzo ciekawa lektura! 

W odróżnieniu od tych licznych osób, ja nie jestem przekonana o tym, że mój gust jest dobry. Nie jestem też pewna, czy moja humanistyczna edukacja, zainteresownaie sztuką i dobre wychowanie mogły mieć na mnie zbawienny wpływ i sprawiły, że dziś bez mrugnięcia okiem wybieram najładniejszy płaszcz na zimę (oczywiście w lumpeksie). 

Dla mnie dobry gust to coś innego niż umiejętność zestawienia ze sobą rzeczy tak, żeby harmonijnie ze sobą współgrały. Dobry gust to coś, co pozwala na stworzenie dobrej kolekcji (no dobra, oprócz wielkich pieniędzy). Żeby mieć dobry gust trzeba mieć przede wszystkim odwagę. Bo to, co ja uważam za ciekawe, jest dziwne. (Z resztą nie tylko ja, ale duża część świata mody) Niewyraźne zdjęcia, trochę brzydkich ludzi, brudne ulice i nieręczne sytuacje.  I nieoczywiste zestawienia. Taka kolekcja będzie zauważalna. 

Wolę absurd chińskiej encyklopedii i fantastyczną kolekcję księcia du Barry niż desperackie próby uporządkowania świata kolekcją typu: trencz, rurki i baleriny albo kompulsywną potrzebę odhaczenia w swojej kolekcji tzw. klasyków (czy to będzie torebka Chanel, czy New Balance'y). Może to dlatego, że uciekły mi Fashion Weeki i jakoś mi brak nowości, ale jestem głęboko przekonana, że estetycznie i intelektualnie bardziej rozwojowa jest dziwność, czyli coś, czego się nie da usystematyzować. Coś, nie bójmy się tego słowa, "magicznego". Słowo to bowiem jest bardzo na czasie, o czym już niebawem.

1 komentarz:

  1. Ja raczej jestem osobą, która szuka tutaj rady, bo moja żona za jakiś czas będzie miała urodziny i zastanawiam się nad zakupieniem dla niej toaletki, żeby nie musiała stać w łazience podczas robienia makijażu. Co możecie powiedzieć na temat edinos.pl/stylowa-toaletka-alona-biala-sonoma ? Nadaje się, czy macie jakieś inne pomysły :)

    OdpowiedzUsuń