Krajobraz po bitwie
Pierwszy na prawdę ciepły weekend. Słyszycie już skrzypce Vivaldiego i widzicie wesołe dziewczęta w białych sukienkach pląsające po łące w rytm muzyki? Kwitną kwiaty, ptaki świergoczą i grzeje słońce. Wiosna, wiosna, ach to ty! Czy ktoś kiedykolwiek widział taką wiosnę? Czy ktoś kiedykolwiek widział taką wiosnę w Polsce? Chyba tylko Mickiewicz. Otóż, nie ma się co łudzić. Za kilka dni najprawdopodobniej pogoda wróci do normy, czyli się popsuje. I będziemy mieć prawdziwą wiosnę - wiosnę pełną błota i brudu. W ostatnich latach trudno to uchwycić, bo praktycznie nie ma śniegu, ale teraz jest ten moment kiedy powinna się na dobre kończyć zima, odsłaniając dla naszego wzroku wszystko to, co przez mroźne miesiące kryło się pod warstwą śniegu, czyli hałdy niedopałków, zbutwiałe liście, tony worków foliowych i nierówną glebę trawników. A z nor wyjdą ropuchy - symbol odrodzenia po zimowej hibernacji. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby sobie zepsuć radość z powrotu słońca. Ale nie da się ukryć, że pod względem modowym takie wiosenne podejście do wiosny jest bardzo mało kreatywne.
Martwa natura
Bo przecież Persefona przychodzi z Hadesu. Pamiętacie? Jest żoną króla Piekieł. I wiosną wyrywa się na chwilę z domu, żeby przynieść nam roślinki, listki i takie tam, wszystko, co kiełkuje. A jak kiełkuje, to zazwyczaj wyrasta z ziemi, z krainy umarłych, tych co wąchają kwiatki od dołu. I w takim podejściu do wiosny jest wiele sensu. Jest nie tylko kolorowa, ale źródło tych kolorów jest w smutku, po-zimowej jeszcze melancholii. Radość z nowego otwarcia przeplata się ze strachem (co to będzie, jaki będzie ten nowy rok? jak się do niego zabrać?) i jakimś dziwnym typowo wiosennym niepokojem, poczuciem, że ta radość jest nie do końca uprawniona. Coraz częściej się do tego przyznajemy, kiedy na sukienkach tło zwykłej łączki jest czarne, a kwiaty pojawiają się w towarzystwie czaszek i sztyletów, jak na martwych naturach. Ten trend podobno wymyśliła Brooke, fantastycznie modna bohaterka Mistress America, filmu Noah Baumbacha z zeszłego roku. Brooke znana jest z tego, że ma świetne pomysły, które ludzie jej nagminnie kradną, co jest dość oczywiste w przypadku koszulek z takim wanitatywnym motywem, które można było spotkać niemal w każdej sieciówce kilka lat temu. Kupowaliśmy je gremialnie, bo nosząc je można było uchodzić jednocześnie za osobę wyjątkowo słodką, jak i za badassa. A może też trochę nasza podświadomość dobrze czuła się z takim balansem, czując, że nikt jej nie zmusza do nadmiernej admiracji wiosennego ducha Erosa, jednocześnie dając jej przyzwolenie na uwolnienie pokładów popędów Tanatosa w przystępnej i kolorowej formie.
Wiosna jest nie tylko smutno-afirmatywna jak obrazy flamandzkich mistrzów, ale też jest mocno creepy. Podczas studiów w Krakowie praktykowałam z koleżanką wiosenną tradycję polegającą na tym, że w pierwszy słoneczny i ciepły dzień roku podczas przerwy między zajęciami jadłyśmy lunch na jednej z ławek na Plantach, przyglądając się przechodniom. Jest to zdumiewające, co wiosna potrafi zrobić z ludźmi. Kiedy mają możliwość zrzucenia zimowych kurtek, włącza im się tryb wyjątkowości. Nie powinnam się z tego śmiać, bo bardzo bym chciała, żeby ludzie na co dzień przywiązywali wagę do tego, w co się ubierają, ale "wyjątkowe" i "szalone" dziewczynki na pierwszych latach studiów przedstawiały sobą wizję czegoś bardzo niekomfortowego, co miało stanowić ucieleśnienie ich wyobrażenia o byciu super. Widać, że w tych szpilkach z Orsay jest im niewygodnie, szczególnie jak idą po bruku. Widać było, że sukienki im się marszczą i podwijają na cielistych rajstopach i ciągle trzeba je poprawiać, że fryzury się nie trzymają i w ogóle wypracowany look wydaje się ulegać rozpadowi przy każdym kroku. A dodatkowym problemem jest to, że wiosną te dziewczyny chcą być sexy. A wciąż są bardzo nieporadne i dziecięce. I to wszystko jest z jednej strony bardzo śmieszne i pasuje do kanapki z twarożkiem, ale jednocześnie jest jakoś niepokojące, jak się człowiek nad tym zastanowi. Jest trochę jak z XIX-wiecznego dramatu Wedekinda. Który stał się podstawą baletu Stawińskiego i broadwayowskiego hitu. Co dość zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, że traktuje on seksualności młodzieży i o niechcianej nastoletniej ciąży w czasach, gdy najlepszym wyjściem z takiej sytuacji wydawało się samobójstwo.
Smutek wybiegów
Prawda jest taka, że nie czytałam Smutku tropików Lévi-Straussa, ale ostatnio czytałam esej Susan Sontag, w którym ona pisze o tej książce w kontekście albumu fotograficznego Leni Riefenstahl dokumentującego plemiona Nubii. Wedle Sontag praca Lévi-Straussa to "głos lamentu nad znikającymi ludami pierwotnymi" (co nie do końca wyczerpywałoby, jej zdaniem, znaczenie jakie kryje się za ideą powstania pracy Riefenstahl, ale to byłaby długa dygresja). W każdym razie, przyglądając się niektórym kolekcjom wiosennym myślę, że można by też je nazwać lamentem nad znikającym światem, którego już może niedługo nie będzie. Po pierwsze nad światem slow (ok, można polemizować, być może niedługo wszystko będzie slow, ale może to tylko naiwność), a po drugie nad światem namacalnego offline. Pierwszy lament wydał w starej już (ale co tam, jestem slow, olewam sezonowość) kolekcji SS15 Dries van Noten. Kazał na swoim pokazie modelkom siedzieć i leżeć na wybiegu. Kolory kreacji były zgaszone, zgniłe, jak to się nawet chyba rzeczywiście mówi, a modelki wylegiwały się na ciemnozielonym trawo-dywanie, którym wcale nie był zieloną łąką, na której pasły się zające, ale raczej tym, co się wyłoniło spod topniejącego śniegu i ukazało smutne zgniłe kolory zbutwiałych liści. To jest wiosna slow, która nie wstydzi się swojego pochodzenia, a nawet lekkiej depresji i pozwala sobie na krótki odpoczynek, nigdzie nie gna, bo powtarza sobie memento moris. Drugi lament jest nowszy i wydał do Hussein Chalayan. W kolekcji SS16 potraktował swoje kreacje prysznicem. Modelki stawały pod strumieniem wody, który rozpuszczał wierzchnią warstwę ich ubrań, odsłaniając ciuchy które miały pod spodem. Po raz kolejny Chalayan zabawił się przemijalnością materialności (czyżby znowu vaintas vanitatis?) - jego dyplomowa praca z 93 roku składała się z ubrań pogrzebanych na kilka miesięcy w ogrodzie przyjaciela i pokazaniu ich na wpół zbutwiałych po ponownym wydobyciu. W oby przypadkach destrukcja materialności ujawnia jednak kryjące się w tym procesie i w samej materii piękno. Przemijalność i degradacja sprawia u niego, że coś może stać się jeszcze ciekawsze i ładniejsze w formie.
Także wiosna nie znaczy bluzunie w łączkę. Niech będzie perwersyjna, trochę brzydka, a trochę intensywnie pachnąca i z widocznym blaskiem dawnej elegancji. Jak burdel w wierszach Baudelaire'a. Wiosna wcale też nie musi oznaczać wiosny, bo sezony w branży modowej się już całkowicie pomieszały. Ale o tym w następnym odcinku.